– Secesja… zachwycająca..- szeptali zmęczeni podróżą goście Międzynarodowej Konferencji na temat kultur neolitycznych. Już prawie północ a jutro rano o dziewiątej zaczyna się pierwszy odczyt. Autokar odjechał.
Cztery stopnie prowadzące do wejścia były trochę za duże. Jakbyśmy dotarli do zamku olbrzymów, ale nie takich bardzo dużych. Tylko trochę większych, niż my. Takich dla których mosiężne klamki w kształcie zwiniętych liści zrobiono na wysokości twarzy człowieka. Osiągalne, ale irytująco wysokie.
Ażurowa brama z orzechowego drewna rzeźbionego w miękkie linie połyskiwała kryształowymi szybkami, które rozszczepiały wylewające się ze środka światło. Nad bramą rozświetlony od wewnątrz witraż ze środkową rozetą w kształcie poziomej elipsy. Kobieta – motyl wśród traw. Najmocniej obecny bohater obrazu – wiatr zawładnął jej włosami, wziął w posiadanie przejrzystą suknię z pajęczyny, objął władzę nad potarganymi skrzydłami i łanami traw.
Weszłam do środka przepuszczając przodem kilku zniecierpliwionych, którzy nie podnosili głów, by podziwiać bramę. Oni chcieli już tylko dotrzeć do swoich łóżek. We wnętrzu hotelu miękki dywan na marmurowej posadzce i pluszowe kotary. Zapach starych mebli. Ciemne lady recepcji. Mosiężny dzwonek i archaiczne drewniane gruszki przy kluczach. Goście oglądali gruszki z wszystkich stron w poszukiwaniu elektronicznych czujników, czytników i wyświetlaczy. Nie znaleźli. Kolejka topniała powoli. Chudy recepcjonista z zaciśniętymi ustami podawał klucz profesorowi Finleyowi w tweedowej marynarce.
Żyrandol mrugał do nas porozumiewawczo tysiącem kryształowych oczu.
Czujecie się wyróżnieni? Nie każdy, ot tak, może przenocować w Imperialu. Tu w kręgu oświetlonym moim światłem stała kiedyś królowa Victoria i cesarz japoński i Isadora Duncan i nawet Pola Negri. To były czasy… Nigdy już tak nie będzie. Nigdy już tak nie wypolerują wszystkich moich kryształów jak wtedy.
Rozglądałam się po hallu gubiąc powoli szum rozmów. Fala ciszy zagłuszyła gości hotelu Imperial.
Winda. Kute kraty ze złoconymi liśćmi. Na środku drzwi do windy pyszniła się kamea z inicjałami HI – Hotel Imperial. Winda stała na parterze. Milczała. Obok marmurowe schody zaczynały swój wyścig wokół szybu windy. Pas bordowego dywanu przykuty mosiężnymi prętami do schodów zapraszał miękko zmęczone nogi: proszę bez butów. Zdjęłam pantofle. Lekko spuchnięte stopy zanurzyłam w dywanie jak w letniej kąpieli. Ulga chłodną falą od stóp wlała się w górę ciała i dotarła do serca. Schody początkowo regularne, biegnące w kwadratowej klatce wokół szybu windy po chwili zmieniły wysokość i szerokość. Każdy stopień był inny. Gięły się i uciekały to w prawo, to znów w lewo. Najpierw wysokie jak bloki piramidy, to znów niziutkie, płaskie i nierówne jak połamana kra. Rozgałęzienia schodów ginęły w półmroku korytarzy wspinających się w górę lub spadających łagodnie w dół. Ani śladu nudnego pionu i poziomu. Drogę oświetlało drgające światło potężnych świeczników. Skapujący wosk stworzył gigantyczne termitiery na podłodze. Szłam powoli świetlnym tunelem próbując nie myśleć o ciemnych korytarzach które mijałam po drodze. To tak łatwe. Wręcz banalne. A może pójść gdzieś w bok? Tam w ciemność.
Następny napotkany korytarz odbiegał w lewo. Był płaski i równie ciemny jak poprzednie. Ruszyłam. Pierwszy zakręt pochłonął resztki światła świec za moimi plecami. Dotknęłam ściany prawą ręką. Jej chłód sprawił mi dziwną przyjemność. Z lewą dłonią wyciągniętą w przód jak ślepiec i z prawą wciąż na ścianie posuwałam się do przodu po omacku. W ciszy słyszałam miarowy szmer własnego oddechu. Nie wiedziałam, jak długo tak szłam. Ani przez chwilę nie myślałam, żeby zawrócić. Potknęłam się w pewnej chwili o niski stopień, który pojawił się niespodzianie po dość długim marszu po płaskiej podłodze, a ponieważ byłam boso, zabolało. Zaklęłam cicho z bólu i usłyszałam własny głos odbijający się wielokrotnym echem gdzieś daleko i wysoko. Byłam w ogromnej sali. Niczego nie widziałam, ale powtórzone kilkakrotnie ‘halo’ wracało niosąc mi chłód kamieni od których odbiło się w przedwiecznej jaskini, a może w marmurowej sali balowej? Co za różnica gdy się nic nie widzi?
Nie puszczając ściany ruszyłam dalej. Za chwilę echo mnie opuściło. Przestrzeń, choć niewidoczna otuliła mnie ciaśniej. Znów byłam w korytarzu. Cisza zmieniła barwę. Lewa ręka badająca przedpole wymacała miękką, pluszową tkaninę. To jakaś kotara. Pachniała dymem z fajki. Prawa ręka dotąd odpowiedzialna za pilnowanie ściany ruszyła lewej z pomocą. Fałdy kotary nie chciały ustąpić. Ciekawe czy jest zielona? Chyba tak. Gdyby była czerwona, wiedziałabym od razu. Czerwień poczułabym pod palcami. Ponieważ niczego nie czuję, to musi być kolor łagodny, kojący. Są zielone. Dłonie znalazły przerwę w fałdach zasłony. Jest przejście. Za kotarą było równie ciemno, ale wyczułam palcami drzwi. Wielkie, dwudzielne drzwi, z klamką powyżej mojej głowy. Były zamknięte. Musiałam złapać klamkę dwiema rękami i prawie się na niej powiesić, aby cicho skrzypiąc ustąpiła i otworzyła podwoje. Ostrze światła uderzyło mnie boleśnie w wytężone ciemnością źrenice.
Znalazłam się w zalanym słońcem miejscu. Plaża pieściła bose stopy ciepłym piaskiem, a woda pachniała porankiem. Na plaży ludzie bawili się i śmiali. W absolutnej ciszy. Dzieci odbijały piłkę bez słów. Orkiestra przygrywająca do tańca na drewnianym molo grała bezgłośną melodię, a kilka tańczących par cichutko sunęło w tańcu bez muzyki. Nie szumiały fale, nie krzyczały mewy, nie stukał młotek uderzający w gwóźdź wbijany w naprawianą przez starego mężczyznę łódkę. Nawet pies na smyczy wyszczekał bezdźwięczne obelgi na widok kota, który nie miauczał. Mijały godziny. Woda zapachniała rozgrzanymi w słońcu brzoskwiniami. Trzeba iść.
Nacisnęłam klamkę mahoniowych drzwi i rozsunęłam zieloną kotarę. Zrobiłam zaledwie kilka kroków. Stałam na drewnianej kładce zawieszonej nad wielką dziurą. Znajdowała się w środku wieży lub potężnego szybu. Żadnych schodów, podłóg. Nie widać było nieskończenie odległego dna szybu tonącego w mroku, ani nieskończenie odległego dachu ginącego w jasnej poświacie, gdzie drobinki kurzu wirowały w smugach światła. Do szybu dochodziło mnóstwo korytarzy takich, z jakiego wyszłam. Na końcu każdego była drewniana kładka zawieszona na dwóch sznurach. Kładka przytulona do ceglanych ścian szybu kiwała się nieprzyjemnie. Na każdej ktoś stał. Niektórzy obecni byli daleko, więc nie mogłam im się dobrze przyjrzeć. Najbliżej stał anglikański pastor i wygłaszał kazanie o szkodliwości nieczystych myśli, z drugiej strony afrykański szaman śpiewał pieśń łowców gazeli. Po prawej i trochę wyżej stała Arabka z niemowlęciem na ręku i lamentowała głośno. Pozostali jak fiński aktor, włoski piekarz, chiński urzędnik i niemiecka chłopka też coś mówili, śmiali się lub płakali. W ogólnym szumie języki zlewały się w jeden strumień, który płynął w dół w przepaść i w górę w przestworza. Ze łzami w oczach śpiewałam kołysankę z dzieciństwa, którą dawno zapomniałam. Tę samą, którą matka śpiewała mi jeszcze w czasie ciąży licząc, że utulona w jej łonie usłyszę, zasnę a zasypiając zapamiętam melodię. Spokojna już wróciłam do swojego korytarza. Tuż za drzwiami z zieloną kotarą była recepcja hotelu Imperial.
Zasnęłam? Nie mogłam zasnąć. Kolejka wcale nie zmalała. Recepcjonista wciąż w ukłonie oddawał klucz Finleyowi w tweedowej marynarce. Buty miałam na nogach.
Wraz ze swoją walizką i kluczem z numerem pokoju na drewnianej gruszce wsiadłam do windy, wcisnęłam rogowy przycisk z numerem 3 i pojechałam w górę. Parkiet, łóżko, szafa, lampa. Zasłony z zielonego pluszu przesiąkły lekkim zapachem dymu z fajki sprzed lat. Teraz nie wolno tu palić.
– Zamawiam budzenie na siódmą – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę telefonu.
W łazience spojrzałam w lustro. Miałam lekko opalone policzki a stopy czarne jakbym boso przeszła pół świata. No i ten nadłamany paznokieć na paluchu lewej stopy. Było późno. Jutro konferencja. Co teraz, skoro sen już był?
Ilustracja: Alfons Mucha