Biały tuman kurzu unosił się za autem i szarzał powoli w miarę zapadania zmroku. Mój piękny, drogi i czerwony samochód świecił reflektorami, lampami, diodami. Roztaczał na tym pustkowiu czar pojazdu samotnego kosmity solidnie zbłąkanego w nieznanej części galaktyki. Biała droga z ubitej mąki. Trochę za szybko. A gdyby tak coś się stało? Coś niekoniecznie groźnego, ale tak, żeby przyjechało pogotowie itd. Dowiedzieliby się. Ciekawe co by się działo. Przyjechaliby wszyscy? A może nikt? O czterdziestych urodzinach nie pamiętali. Nie wszyscy w każdym razie. Nina i Szymon zadzwonili, ale reszta znajomych, nie.
To był wszawy dzień. Łańcuszek pojazdów na wyjazdowej drodze przez dwie godziny. Wszyscy w tych pojazdach to uciekinierzy. Aga kupiła bilety na koncert. Nawet nie zapytała, czy mam ochotę. Wypadek? Ale kto by mnie tu znalazł i kiedy?! Furman na kupie siana, albo co gorsza, gnoju. I to jutro. Gdzie tam jutro! Jutro niedziela. W poniedziałek! Zdechłbym tu, zanim by mnie zaczęli ratować. Wolniej, wolniej. Między wzgórzami jakieś słabe światło. Wieś? No, wieś! Ale wieś!
Wjechałem do najmniejszej wsi. Nie najmniejszej w okolicy, czy regionie. Nie, w ogóle najmniejszej, jaką widziałem. Kilkanaście drewnianych, niebywale starych chałupek, nachylonych z czułością nad matką ziemią, trochę kamiennych stajni z głazów polodowcowych i cerkiewka pomalowana na zielono. Co to jest? Jak tu można żyć? Trzeba jechać dalej. Problem polegał na tym, że nie było żadnego dalej. Droga za wsią ciągnęła się jeszcze dwieście metrów i była dużo węższa. Dwa jasne pasy ubitej ziemi rozdzielone trawą zanikające w mroku. Na końcu zielony szlaban ze zboża. Ten kawałek drogi prowadził tylko do pól, na których rosło coś zielonego. Było ciemno, więc nie było widać co to, a poza tym nie mam pojęcia o zbożach ani o innych uprawach. Jakby było jasno, nic by to nie zmieniło. Ze zbóż znam tylko kaszę gryczaną i ciemny ryż, taki w pudełkach i foliowych woreczkach do gotowania. Jak wyglądają rośliny, które rodzą kaszę gryczaną i brązowy ryż?
Wieś była pusta. Ciemność i cisza grająca w uszach. Kilka okien w chałupkach drgało delikatnym światłem świec. Wyłączyli im światło. Nie dość, że mieszkają poza światem- bo to już nawet nie jest koniec świata- to jeszcze zgasło im światło. Rozprostuję kości i wracam. Wąska droga. Trzeba było stanąć na środku. Tak, znowu dwie godziny jazdy przez pola i lasy. Pewnie się zgubię, bo po drodze było z dziesięć krzyżówek. Co robić? Zostać tu? Spać w aucie? Przecież nie wejdę do tych lepianek.
– A wy kto? – ktoś z mną zaśpiewał barytonem z silnym wschodnim akcentem. Starszy mężczyzna w ciemnej czapce wyłonił się z ciemności. Nie byłem pewien czy to było po polsku, czy po rosyjsku.
– Ja? – zbity z tropu śpiewem nie wiedziałem, co ja..- Ja się zgubiłem proszę, pana. Jak się wydostać z tej dziury? To znaczy… gdzieś, gdzie jest jakiś hotel?
– Tu, panie, nie znajdziecie hotelu. Mam izbę wolną. Możecie, panie, przespać się. Jeśli wola. – czysty głos brzmiał szorstko, wcale nie zachęcająco – Bania gorąca.
– Hm.. Co gorące? – musiało to zabrzmieć jak nerwowy śmiech, chociaż chciałem, żeby było swobodne, a nawet zabawne. Nie zauważyłem uśmiechu u pana z barytonem.
– Łaźnia, jeśli macie ochotę – mężczyzna wskazał drewniany domek za chałupą, ledwie widoczny w ciemności. – Nie byliście jeszcze w takiej bani, panie, co?
Coś dziwnego działo się wokół. Zmalał zasięg biegnących myśli. Skurczył się globalny zasięg. Rozrósł się niebywale dystans paru godzin dzielący mnie od mojego odległego świata ze swoimi hałasami i bólami. Krzywy płot z desek. Ciemny zarys chat. Na rozgwieżdżonym niebie zarys maleńkiej cerkiewki, starej i niezbyt ładnej. Wieża zwieńczona kopułą. Prawosławny krzyż czerniejący na tle gwiazd. Dziwaczny samochód, moja duma i radość, zawstydzał tutaj swoją piramidalną niestosownością. Niebo zapierało dech. Tu, poza światem, niebo było prawdziwe. Droga mleczna rozjarzona i pełna srebrnych i różowych obłoków. Wielkie samotne gwiazdy nie migotały nieśmiało, jak to miały w zwyczaju, gdy podglądały mnie przez drzwi balkonowe mojego mieszkania. Jaśniały. Żarzyły się. Patrzyły mi zuchwale prosto w twarz. Każda inaczej. Musiałem spuścić wzrok.
– Nigdy nie widziałem nieba. – stary człowiek nie usłyszał mojego szeptu.
Szedł pierwszy.
– Gdzie reszta ludzi? – dopytywałem się, potykając się o kamienie, które mężczyzna znał na pamięć i omijał po omacku. Robił to zapewne od pradawnych czasów. Był stary.
– Śpią wszyscy. Już ciemno – znów zaśpiewał na melodię jakiejś kołysanki
– O tej porze? Nie ma tu nic do roboty? Nie oglądają telewizji? –zaczynałem trochę obawiać się tego faceta i tej dziwacznej wsi.
– Nie ma – mężczyzna otworzył niska furtkę i wpuścił mnie przodem.
– Nie ma?
– Nie ma telewizji. Nie ma prądu. Nie ma. Mam radio na baterie, ale nie działa. Baterie się skończyły. Będę na targu z kurczakami za dwa, trzy tygodnie to przywiozę.
Drzwi wejściowe pochylały głowę wchodzącego w głęboki pokłon. Deski pod nogami zagrały cicho. Zapachniało kiszoną kapustą, szarym mydłem, zbutwiałym drewnem i woskiem. Na stole stało kilka palących się świec. Złote oczy świętych z ikon na ścianach odprowadziły mnie podejrzliwie i migotliwie do drewnianej ławy. Były tu u siebie. Ja byłem obcy. Bielone ściany, haftowana pościel na łóżku i mucha brzęcząca słabo na pasku obklejonego trupami lepu nad stołem, tam, gdzie powinna być lampa. Ani święci z ikon, ani mucha nie widziały jeszcze spodni z szarej wełny angielskiej i jedwabnej czarnej koszuli prosto z Mediolanu. Buty i pasek z wężowej czarnej skóry też wprawiały je w zakłopotanie.
– Igor Piotrowicz- zaśpiewał gospodarz, tak jak się śpiewa „Amen” w kościele i podał szklankę z płynem w miodowym kolorze. Miał jednodniowy siwy zarost i zniszczone pracą dłonie, z zanurzonymi w skórze resztkami paznokci. Nie uśmiechał się.
– Igor – stuknęło grube szkło zniszczone i porysowane
Bimber miał jakieś siedemdziesiąt procent. Poczułem jak moim ciałem wstrząsa dreszcz wywołany przepływającym przez moje wnętrzności strumieniem lawy. Igor?
– A ile pan ma lat?
– Czterdzieści – powiedział stary mężczyzna, spoglądając badawczo i nie zdejmując czapki – A wy panie?
– Czterdzieści – powiedziałem tak niepewnie, że po chwili nie byłem pewien, czy to powiedziałem. Byłem nagi bez swej władzy nad ludźmi, bez telefonu, bez laptopa, bez swojej asystentki z notesem, bez „Dzień dobry, panie dyrektorze”, bez recepcji przed gabinetem, bez proszących o coś, którym można odmówić. Nie ma mnie.
Nie wiedziałem, co dalej. Nie miałem planów nawet na najbliższe dwie minuty. Dziwnie nieprawdopodobne. Nie pamiętam takiej sytuacji.
Zapisy w moim terminarzu dotyczą już następnego roku. Zazwyczaj już w sierpniu pojawiają się pierwsze zapisy na moje życie w kolejnym roku. Sam muszę się tam wpisywać, żeby mieć wakacje, albo choćby cały weekend wolny. Bo jak nie wpiszę się pierwszy, to potem mam problem z umówieniem się sam ze sobą, że jadę na urlop.
Nie chciałem myśleć teraz o swoim wieku. Spędzało mi to sen z oczu przez wiele nocy. Ten facet – mój rówieśnik, mój imiennik – był starcem. Ja wyglądałem przy nim jak efeb.
Kiedy wybiła godzina „40”, chciałem, aby wszyscy mi towarzyszyli. Aby przyjaciele pogrążyli się wraz ze mną w bólu przemijania. Spodziewałem się dziesiątków sztucznie radosnych telefonów i wizyt znajomych z uroczystymi życzeniami i wyrazem twarzy mówiącym „Trzymaj się, stary. Jesteśmy z Tobą w tym strasznym dniu”. Tymczasem zadzwonili rodzice i byli dziwnie normalni, a Aga zrobiła mi rano kawę do łóżka i zakomunikowała, że idziemy wieczorem na koncert, że ma już bilety i że wszystkiego najlepszego. Trzasnąłem drzwiami od łazienki. Trzasnąłem drzwiami od swojego gabinetu w pracy. Trzasnąłem drzwiami od auta o piątej po południu i odjechałem. Czy okazałoby się, że wieczorem wszyscy przyjaciele i znajomi czekaliby na mnie w domu po ciemku, jak w amerykańskich filmach, by krzyknąć, „Niespodzianka!”, gdy zapalę światło? Nie chcę ciszy. Nie chcę pustki. Wolę zawieść, niż zostać zawiedzionym. Uciec, niż zaryzykować. A może pamiętała tylko Aga? Tylko ona? Nie liczy się. Ona nie mogła zapomnieć, bo jęczałem w domu na ten temat od miesięcy, użalając się nad sobą. Co z tego, że Aga jest ode mnie tylko o trzy tygodnie młodsza i ani razu nie wspomniała o swoich urodzinach? Dlaczego ona nie miała powodu do rozpaczy? Nie rozpaczała.
Ale ohyda. Ona tam została sama z tymi biletami na koncert, z otwartą butelką wina i kolacją. Drugi dzień nie ma ode mnie wiadomości.
– Idziemy do bani, panie – zaśpiewał gospodarz wstając– jutro woskriesienie, znaczy niedziela święta.
Igor Piotrowicz wręczył mi zapaloną świecę. Zrezygnowałem z oporu i pytań. Bania była zbudowana z bali. Zdjęliśmy ubrania i położyliśmy je na ławce przed wejściem. Gospodarz bez ubrania wyglądał dużo młodziej. Miał silnie ciało i opaloną skórę od pasa w górę. Widać było, że to opalenizna pracy, a nie odpoczynku. Weszliśmy do środka. Drewniane ławki i rozgrzane kamienie. Gorąco jak na dnie piekła. Sauna przy tym to ogródek przedszkolny. Igor Piotrowicz polał kamienie kubkiem wody i zrobiło się jeszcze goręcej.
– Załóżcie, panie. Mózg trzeba chronić – Dostałem brązowy beret i ze wstrętem naciągnąłem go na głowę– Witki do bicia, panie. Mogę? – i bez wahania zaczął okładać mnie po plecach i pośladkach brzozowymi witkami. Zbaraniałem na tyle skutecznie, że nie dostał w mordę. Stłukł mnie! Mam czerwone pręgi!
Dobrze, że nikt mnie nie widzi. Siedzę nago z drugim facetem, równie nagim, w ruskiej bani i okładamy się witkami po tyłkach. Bo ja też go stłukłem. Nie wiem, czy nie za mocno, bo parę razy syknął, ale nic nie powiedział.
Milczeliśmy chwilę. Milczenie mnie przeraża.
– To wy tu jesteście prawosławni?- zagaiłem po chwili, żeby rozproszyć ciszę i zapełnić pustkę, które zapanowały po tej bijatyce. Było upiornie gorąco. Pot zaczął mi spływać po twarzy. Kropla na końcu nosa rosła.
– My starowiercy, panie. Tu już od czasów Piotra Wielkiego i carycy Katarzyny mieszkamy. Ona nas nienawidziła, kurwa jedna, Gospodi pomiluj – przeżegnał się aż trzy razy- Prześladowała nas, paliła na stosach. Uciekliśmy. Tu spokój panie. Nasza molenna, znaczy cerkiew, ma już trzy wieki i jeszcze nikt jej nie spalił. To dopiero, nie?
Wybiegliśmy w noc. Gospodarz wskoczył do stawu wykopanego na przepływającym strumieniu. Parskał jak koń nurkując w zimnej wodzie.
– Nu! Dawaj! – krzyczał. Wahałem się przez moment. Woda była czarna. Igor Piotrowicz stał zanurzony po pierś i machał rękami dla zachęty. Rozgrzana skóra zapiekła w zimnej wodzie.
– Wracamy do środka! Tak jeszcze ze dwa razy, to sił nabierzecie raz dwa.
Niedziela zaczęła się od bicia dzwonu w molennie. Brzmiał głucho i bez wdzięku, jakby był pęknięty. Słyszałem krzątaninę w drugiej izbie. Szepty, skrzypienie podłogi, coś upadło. Cisza. Pustka. Zerwałem się na równe nogi. Zimna woda w misce. Bateria w golarce działała. Koszula. Spodnie. Wymięły się trochę. Buty. Drzwi zostawiłem otwarte na oścież. W pośpiechu, nie specjalnie. A tam, po co to zamykać. Wszystko co tu ma jakąś wartość, właśnie na siebie włożyłem. Wybiegłem. Zobaczyłem swój samochód i bardzo zdziwił mnie fakt, że wciąż tam stoi. Zapomniałem o nim. Molenna była otwarta. Zdjęto wszystkie trzy kłódki, które wczoraj widziałem na drzwiach. Wszedłem. Nie umiem wchodzić dyskretnie. Niezauważony. Nie potrafię. W cerkwi wibrował znany mi baryton. Igor Piotrowicz śpiewał z zamkniętymi oczami. Śpiewał pięknie. A cappella. Smutno i przejmująco. Stanąłem w drzwiach i zatrzymałem czas. Zawsze to robię. Około trzydziestu par oczu spojrzało na mnie w tył. Stałem chwilę, chociaż cisza, którą wywołałem, nie była tak przyjemna, jak tam, w moim wszechświecie. Tu ciążyła jak brzemię. Usiadłem w ostatniej ławie. Czas znów ruszył. Obecni długo śpiewali, potem modlili się, chociaż nie było kapłana. Wreszcie wyszli w białe światło dnia z półmroku świątyni zdmuchując świece ustawione wzdłuż przejścia między rzędami. Dym ze zgaszonych knotów pachniał nawet na zewnątrz.
– To jest moja żona, Paraskiewia – z namaszczeniem zaśpiewał Igor Piotrowicz po nabożeństwie. Kobieta dygnęła staromodnie.
– Igorze Piotrowiczu, to wy tu nie macie tego, no, popa, czy jak to się u was nazywa?- zapytałem w drodze powrotnej do chałupy.
– Caryca, kurwa jedna, Gospdi pomiluj – zaśpiewał przeciągle- spaliła nam na stosach wszystkich biskupów. A tylko biskup może wyświęcić popa. Więc my teraz bezpopowcy, panie. Od trzystu lat tak mamy panie. Sami się modlimy i dzieci chrzcimy. Co robić.
Paraskiewia przysłuchiwała się i potakiwała. Wyglądała, jakby pilnowała Igora Piotrowicza, żeby nie gadał głupot. Dopóki mówił lub śpiewał z sensem nie ingerowała.
– Tu idziemy – Igor Piotrowicz wskazał drogę – tu za kapliczką zaraz jest studnia. Musicie panie zobaczyć. To moje dzieło. Cała wieś tu po wodę chodzi. Sześć lat kopałem. Tu panie przedtem jak nie było długo deszczu to studnie wysychały. Wieś umierała. A teraz… Panie! Jest tak głęboka, że może rok nie padać a wody nie braknie. Będę spokojnie umierał, Gospdi pomiluj – zaśpiewał- dobrze jest zrobić coś takiego, żeby spokojnie umierać.
Chciałem, żeby mówił dalej. Chciałem wiedzieć, co trzeba zrobić, żeby spokojnie umierać.
Łypnął oczami na mnie, na Paraskiewię.
– A na ten przykład moja stara Paraskiewia, to pracuje w polu za trzech chłopów. Do pługa ją można zaprząc i pociągnie! Ale to nic, to proch i pył. Ale ona i haftuje i koronki robi i ikony pisze na deskach. Ona to jakby trzy życia przeżyła – Igor Piotrowicz mówił głośno, w uniesieniu i z dumą – Jej koronki poszły w świat. Wszystkie się sprzedały. Ile by nie zrobiła, tyle się sprzeda. Każda jest w innym domu. Na innym stole. Niektóre pojechały do Ameryki. My tam nigdy nie pojedziemy, a jej koronki tam są. I ikony też. Z drugiej strony świata!– zaśpiewał ostatnie zdanie i umilkł nagle nieco zdyszany.
W chacie panował przyjemny chłód. Milcząca wciąż Paraskiewia zakrzątnęła się przy śniadaniu. Położyła na stół kiełbasę, twaróg, pokroiła chleb, przyniosła słój z miodem, ciemnym i pachnącym. Na koniec postawiła na stole trzy wielkie szklanki i butelkę ze znanym mi od wczoraj złotawym napojem. Nalała bimbru do wszystkich trzech szklanek. Do pełna. Oboje złapali je szybko i natychmiast duszkiem wypili jak wodę. Chciałem tak samo. Wypiłem i znów poczułem, jak moje wnętrzności ulegają rozpuszczeniu i dezintegracji. Nie jadłem od wczorajszego śniadania. Wyciągnąłem dłoń po chleb, ale nie doniosłem go do ust. Upadł na stół. Poczułem, że lecą w moją stronę święci z ikon, a moje ciało spada. Nie pamiętam uderzenia o podłogę. Pewnie straciłem przytomność po drodze.
Pościel pachniała wiatrem i ziołami. Obudziłem się zatopiony w sterty puszystych poduch, białych i pięknie haftowanych również na biało. Pierzyna tworzyła nad moim ciałem górę jak z bitej śmietany. Byłem sam. Otulała mnie cisza, przerywana tylko agonalnymi trzepotami kolejnej muchy na lepie nad stołem. Byłem, o rety, naprawdę byłem nagi! Cudownie nagi! Nagi totalnie. To nie był tylko brak ubrania. Nagość czysta i pierwotna. Nie taka jak nagość z kobietą, nie taka jak nagość u lekarza, nie taka jak w kąpieli. To taka nagość, jak zaraz po narodzeniu, zanim założą nam pierwsze ubranie.
Igor i Igor to moje pierwsze publikowane opowiadanie. Mój pisarski debiut.