Szczelnie zamknięte okno. Trzeba je natychmiast otworzyć. Można się udusić. Nylonowa firanka pluje iskrami w ciemnościach. Kaloryfer tańczy w gorączce. Wysuszył już wszystko na wiór. Zostały tylko resztki wilgoci w oczach i resztki śliny w ustach kobiety, ale nie na tyle, by było co przełknąć. Za ścianą ktoś wbija gwóźdź w ścianę. Ósme piętro. Na korytarzu śmierdzi ze zsypu. Nad kanapą czarno -biała ślubna fotografia sprzed wielu lat. Na niej piękna para spoglądająca z uśmiechem w pogodną przyszłość w oddali za oknem. Patrzyli wtedy na podniesioną dłoń fotografa? A może w prawy górny kąt zakładu fotograficznego? Teraz patrzą na sąsiedni blok po drugiej stronie ulicy. Zdjęcie jasne od poświaty ulicznych latarni, które rozlewają zimno tam nisko nad ziemią a ich światło odbite rykoszetem od wielu szyb po drodze wspina się wysoko aż do ósmego piętra.
Przy stole siedzi kobieta. Nie młoda i nie stara. Już nie błyszczą jej oczy, jak na fotografii. Ale to ona. Ma tak samo ostro wycięte usta, tylko teraz ich kąciki smutno opadają w dół. Trzyma w dłoni list. Nie czyta. Jest za ciemno. Patrzy w szarą plamę papieru od bardzo dawna. Kiedy zaczęła był jeszcze dzień. Na stole rozłożona gazeta. Na gazecie kubek z zimną od dawna herbatą. Na powierzchni herbaty ciemniała opalizująca kra osadu. Mało widać, pomyślała kobieta. Ciemno. Miasto na dole cichnie powoli. Tu w górze słychać tylko stukanie młotka za ścianą. W ten żelbet nie da się wbić gwoździa. Co ten idiota robi? Tu potrzeba wiertarki z takim specjalnym wiertłem. Kiedy wieszaliśmy naszą fotografię nad kanapą spaliliśmy trzy takie wiertła, a na końcu wiertarkę. Aż śmierdziało spalenizną i wybiło bezpieczniki w całym bloku.
I Maciuś płakał okropnie. Pamiętasz? Wystraszył się ciemności. Kobieta patrzy w nieruchome oczy męża na starej fotografii. A jak Maciuś był chory na odrę, pamiętasz? Musieliśmy zasłaniać wszystkie okna, bo miał światłowstręt.
Trzeba zrobić kolację. Kobieta wstaje od stołu. Trąca kubek z herbatą. Brązowa plama na gazecie zalewa zdjęcie młodego mężczyzny w galowym mundurze z pierwszej strony. Kobieta biegnie do kuchni po szmatkę. Drżą jej ręce. Drży jej lewa powieka. Po co mi była ta herbata. I tak nie wypiłam ani kropli. Wciąż zgaszone wszystkie światła. Jak na wojnie. Zaciemnienie.
W kuchni jedna lampa. Tylko jedna. Kobieta nalewa zimnej wody do rondla. Obiera ziemniaki. Pół rondla. Jeszcze. Mało. Pełen rondel. Mężczyźni muszą porządnie zjeść. Kotlety. Grube. Wielkie jak talerz. Panierowane w bułce. Obaj takie lubią. Rozgrzany olej skwierczy na patelni. Olej ciemnieje i cuchnie. Kotlety czarne z jednej strony. Stoję tu przecież cały czas. Ile to trwało? Moment! Kobieta wrzuca patelnię wraz kotletami, a potem garnek wraz z ziemniakami i wrzątkiem do kubła na śmieci. Podłoga zalana gorącym tłuszczem i wodą. Dłonie kobiety poparzone. Szybko pokrywają się czerwonymi plamami. Plamy bieleją i napełniają się płynem. Strasznie boli. Strasznie boli. Kobieta chwyta za słuchawkę. Trzeba wezwać pogotowie. Wybiera jakiś numer. Nie ma takiego numeru – szydzi z niej słuchawka. Nie ma takiego numeru. Nie będzie kolacji.
Kobieta suszy gazetę suszarką do włosów. Kawałek przemokniętej twarzy młodego mężczyzny zostaje jej w dłoni i mokrym papierem otula delikatnie poparzone palce. Gazeta nie jest zbyt trwała. Trzeba było zostawić ją na stole. Sama by wyschła. A tak wszystko na nic. Kobieta patrzy przez okno na ulicę w dole. Kawałek chodnika między gałęziami drzew widać z kuchni. Maciek wracał tamtędy ze szkoły. Codziennie patrzyła tam w dół. Gdy go wypatrzyła włączała palnik pod garnkiem z zupą. Żeby się zagrzała dla Maciusia zanim dojdzie do bramy, wejdzie do budynku, poczeka na leniwą windę, wyjedzie na ósme piętro. A tu, wysoko pod niebem czekała na niego zupa w sam raz do jedzenia. Pusto na ulicy. Już późno. Deszcz zaczął zacinać drobnymi szpilkami w szybę.
Pamiętasz jak Maciuś dostał się na Politechnikę? Byliśmy tacy dumni. A jak wstąpił do Akademii.. Pamiętasz…
Kobieta włącza telewizor, żeby zagłuszyć młotek zza ściany i strumienie szarych myśli. Na cały głos. Tak, że od tego hałasu same łzy poleciały jej po policzkach.
W telewizorze zwykłe sprawy. Rozrywkowy jazgot, serialowe flaki z olejem, filmowe ujęcia nastrojowe. Na siódemce strzelanina w Chicago. Nikt nie pamięta. Nikt nie dba. Mają to wszystko gdzieś. Minęły dopiero trzy dni i już nikt nie pamięta. Toczy się do przodu ten wrzaskliwy jarmark. Kobieta przerzuca kanały. Raz w jedną, raz w drugą. Coraz prędzej. Najprędzej jak pozwala leniwy kciuk z zesztywniałymi stawami. Starzeję się. Mam brzydkie dłonie- myśli wcale nie patrząc na własne dłonie. Patrzy w ekran. Migający, strzelający scenami z amerykańskich gett murzyńskich i meksykańskich mydlin. Na jednym z kanałów wojna. Trup pada w okopach od cichej kuli. Kobieta szybko zmienia kanał. To był tylko film. To nie była prawdziwa krew, ani prawdziwa dziura w głowie. Prawdziwe wyglądają tak samo. Chyba tak. Tacy twórcy filmu na pewno oglądali prawdziwą wojnę i widzieli jak to wygląda. Kobieta wraca o kilka kanałów w tył. Tam, gdzie zostawiła przed chwilą trupa w okopach. Przerwa na reklamy. Jogurt z bardzo zdrowymi bakteriami. Dzieciaki biegające po deszczu i rumiane ze zdrowia. Nic im nie grozi – twierdzi ciepły głos kobiecy, matczyny – jogurt je chroni przed wszelkimi infekcjami. Kobieta rzuca pilotem w ekran. Ekran nie gaśnie i nadal szydzi z niej reklamą. Pilot rozlatuje się na kawałki. Już nie da się zmieniać kanałów. Kobieta wyciąga kabel z gniazda. Ciemność znów wygrywa z jasnością.
W szufladzie w sypialni jest album ze zdjęciami. To zdjęcia Maciusia, jak był mały. Kobieta wcale nie ma na to ochoty, ale jednak ciężko wstaje i idzie do sypialni. Po omacku odszukuje grubą obwolutę ze skórzanym grzbietem. Jest czerwona, ale w tych ciemnościach wszystko traci kolor i wygląda jak szare. Wraca do pokoju dziennego, siada znów przy stole i kładzie album przed sobą. Brak światła odebrał zdjęciom nie tylko kolor ale i ostrość. Maciuś nie ma na nich twarzy. Jej zdjęcia, zdjęcia jej męża również są bez twarzy. Takie tylko owalne plamy jaśniejsze od otoczenia. Kobieta nie chce zapalać lampy. Postanawia nie zapalać lampy już nigdy. Nigdy więcej nie zapalę lampy – myśli patrząc w stronice albumu, gdzie Maciek uśmiecha się bezzębnymi dziąsłami przedszkolaka. Nie widać tego uśmiechu, ale kobieta pamięta zna zdjęcia na pamięć. Ta ciemność jest dla niej najlepsza. Nie widać szczerbatych ust dziecka. Gdyby ta ciemność mogła być doskonalsza. Jak wszystko w życiu kobiety ciemność nie jest doskonała. Jest byle jaka. Zaburzona. Zachwiana. Zniweczona latarniami ulicznymi, światłami samochodów, jasnymi oknami w bloku po drugiej stronie ulicy, migającą diodą, świecącymi cyframi zegara na odtwarzaczu. Gówno, nie ciemność. Zupełnie jak ta cisza. Niby kretyn zza ściany skapitulował i schylił kark przed żelbetem, ale syczy rezerwuar w toalecie, słychać szum ulicy i ten dziwny nasilający się gwizd. To w mojej głowie, czy gdzieś na zewnątrz? Gówno, nie cisza, myśli kobieta chwytając się za skronie.