Mój tata, mimo że całe życie ciężko pracował, miał bardzo delikatne dłonie. To miękkie i wykwintne dziedzictwo otrzymane w spadku po dziadku i jego przodkach po mieczu. Te dłonie i miłość do hodowanych królików były najcieplejszym wspomnieniem ojca z dzieciństwa.
Hodował kilka ras: belgijskie olbrzymy- szare i eleganckie, króliki kalifornijskie – białe puchate kuleczki z czarnymi uszami, noskami i ogonkami, smutne francuskie barany o opuszczonych uszach, jakby udawały Kłapouchego, przyjaciela Kubusia Puchatka.
Tata zawsze świetnie gotował. Gdy brał do rąk kawałek mięsa, rybę, warzywo najpierw gładził je delikatnie i badał palcami przymykając przy tym lekko oczy. Jakby wchłaniał jego istotę i odprawiał jakiś tajemny rytuał zanim dotknął surowego produktu ostrym nożem. Zanim wykonał jakiś ruch, którego nie można było już cofnąć.
Wychowany w trudnych czasach realnego socjalizmu nauczył się robić cuda z najprostszych i najtańszych produktów. Takich, których w najgorszych i najgłębszych fazach kolejnych kryzysów nie obejmowały nawet kartki na żywność. Nie widział powodu, by zmieniać swoje upodobania, gdy los się odmienił a półki w sklepach zaczęły uginać się pod ciężarem wspaniałości z całego świata.
Specjalizował się w pogardzanych przez specjalistów i gospodynie domowe wątrobach, żołądkach, móżdżkach i cynaderkach. Kupował też ratki wieprzowe i ogony wołowe, których w dzisiejszych czasach nie kupują nawet eleganckie paniusie dla swoich piesków. Mają dla nich lepsze kąski. Nad sklepowymi lodówkami z tymi produktami otrzepują się z obrzydzeniem. Za to tata robił z ogonów doskonały rosół dodając do niego jeszcze kilka innych gatunków mięsa i kości. Z tego co zostawało po wygotowaniu robił fantastyczne krokiety, paszteciki we francuskim cieście i inne wykwintne smakołyki. Tak więc w sklepie mięsnym robiła się niezręczna cisza, gdy ojciec zaczynał wymieniać, co mu było potrzebne. Ludzie z kolejki ze współczuciem patrzyli na biedaka, który mijał schaby, pięknie poprzerastane żyłkami tłuszczu karczki wieprzowe, polędwice i całkiem świeże filety z indyka i przechodził na koniec stoiska, gdzie w potępieniu i otoczone zimną pogardą sklepowych lad chłodniczych, leżały jakieś dziwaczne i straszne części zwierzęcych ciał wystawione na sprzedaż za grosze. Części, które przypominają kupującym, choć ci wcale tego nie oczekują, że kupują martwe ciała zwierząt. Tak łatwo o tym zapomnieć, gdy kupuje się kawałek zwykłego mięsa. Nie przypomina niczego żywego. Co innego krowi ogon, wieprzowe ratki,czy nie daj Boże świński łeb. Ten ogon jeszcze dwa dni temu odganiał muchy, ratki tupały po posadzce chlewu, nie mówiąc już o łbie.
Okropnie nie lubiłem chodzić z ojcem na zakupy. Te spojrzenia ludzkie na mnie, biedne dziecko, które zapewne w życiu nie zjadło porządnego obiadu, były bardzo bolesne. Wstydziłem się. Ciągnąłem ojca za mankiet prosząc, żebyśmy już szli dalej. Może do warzywniaka? Ojciec zorientował się w końcu, jakie cierpienia szarpały moją duszą i dla poprawienia mi humoru kupował coś drogiego i noszącego aureolę luksusu. Zamykał w ten sposób ludziom usta i gasił pogardliwe spojrzenia, a sam z pasją oddawał się nadal produkcji wyśmienitych żołądków drobiowych w gęstym sosie śmietanowym, móżdżków w cieście naleśnikowym lub na kwaśno, wątróbek z brzoskwiniami i wreszcie smaku mojego dzieciństwa: rosołu z kluskami wątrobianymi z natką pietruszki. Dodawał do nich także ubijane białka z jaj, dzięki czemu nabierały niebywałej delikatności.
Matka nie gotowała prawie wcale. Nosiła przyklejane paznokcie. Miewały nawet po centymetrze doklejonych różowości, słodkości i diamencików albo perełek. Takimi rękami oczywiście nie dało się kroić marchewki ani obierać ziemniaków. Nawet nie umiałem sobie wyobrazić jej dłoni zanurzonych w cieście albo krojących cebulę.
Kiedy już w żaden sposób nie dało się wymigać, ojciec gdzieś wyjeżdżał albo był chory, gotowała makaron i posypywała go utartym serem. Gdy czasy się zmieniły mogła wprowadzić poprawkę. Słoiki z gotowym sosem do spaghetti. Ojciec odsuwał ostentacyjnie talerz i smarował z rozmachem chleb masłem i dżemem truskawkowym. Ja i brat jedliśmy makaron przygotowany przez mamę, żeby nie robić jej przykrości, ale obaj płaciliśmy za tę uprzejmość wysoką cenę. Ja dostawałem wstrętnej i swędzącej wysypki wokół moich dobrze rokujących na przyszłość męskich narządów, a brat cierpiał potem przez klika dni na straszliwe zaparcia. Tak więc jako młodzi, pojętni ludzie, wialiśmy z domu gdy tylko mama zbliżała się do kuchni. Snuliśmy się po okolicy, wysiadywaliśmy w parku na ławce albo odwiedzaliśmy kolegów, gdzie robiliśmy miny niedożywionych sierotek i dostawaliśmy obiad z litości. Czasami nasze ucieczki były przedwczesne, bo okazywało się na przykład, że to tylko potrzeba wypicia kawy lub zjedzenia jabłka zawiodła mamę do kuchni.
Na szczęście ojciec rzadko ją tam wpuszczał. Nie lubił znajdować tam śladów jej obecności. Nieumyte naczynia, okruszki na blacie kuchennym, przypalone garnki. Wolał wstać o piątej rano i przygotować obiad przed pracą, niż pozwolić, by żona bezcześciła jego kuchnię swoim, pożal się Boże, gotowaniem. Ale ślady jej obecności to jeszcze nic w porównaniu z grobową atmosferą panującą w domu przez kilka kolejnych dni po jego odmowie zjedzenia obiadu ugotowanego przez matkę. Długo potem w ramach rewanżu ona również odmawiała jedzenia potraw przygotowanych przez ojca. Tak więc nikt, ale to zupełnie nikt, nie był zainteresowany tym, by mama wykazywała się kulinarnym zaangażowaniem. Ani ona i jej paznokcie, ani ojciec i jego umiłowanie dobrego jedzenia, ani ja i moje genitalia, ani mój brat i jego okrężnica. Nic więc dziwnego, że incydenty tego typu zdarzały się naprawdę rzadko.
Lata nie obeszły się łaskawie z moją rodziną. Rodzice po rozwodzie zostali sąsiadami w dwurodzinnym domu. Przez płot toczą wieloletnią wojnę podjazdową. Wrzucają sobie nawzajem przez ogrodzenie obierki z ziemniaków, zdechłe myszy złapane w pułapki w piwnicy, psie kupy pozbierane z trawników. Co drugi dzień na ulicę przyjeżdża straż miejska wzywana na przemian raz przez niego, raz przez nią. A to w związku z nieodśnieżonym na czas chodnikiem przed posesją matki, a to w związku z królikami, które ojciec hoduje w drewutni i zamiast zabijać na pasztet, jak Pan Bóg przykazał, kocha i pieści nie mając nikogo innego do kochania i pieszczenia. Najbardziej ukochana króliczka kalifornijska jest biała. Ma ciemne obwódki wokół oczu i czarne, ciężkie uszy. Ojciec nazywa ją Madame. Godzinami patrzy na nią, gdy porusza różowym noskiem.
Hodowla królików jest jednym z powodów wciąż wybuchających wojen między rodzicami. Czasami awantura wybucha w związku dymem z wędzarni, którą ojciec wybudował w rogu ogrodu. Dym rozchodzi się po okolicy, zwłaszcza gdy akurat ciśnienie atmosferyczne dołuje. Wówczas delikatne nozdrza byłej żony, a obecnie zaciekłego wroga doznają podrażnienia, a oczy łzawienia.
Procesy sądowe między byłymi małżonkami nie mają końca. O samochód źle zaparkowany, o muzykę słyszalną po drugiej stronie ogrodzenia i jednej wspólnej ściany, o kratkę ściekową, która w czasie ulewy zalewa podwórko, o kubeł na śmieci, który śmierdzi po obu stronach płotu. W rewanżu ojciec wzywa straż miejską, gdy w ogrodzie matki trwają intensywne prace. Warczy kosiarka, palą się ucięte badyle, ogrodnik przerzuca na drugą stronę płotu niedopałki papierosów. Ogród jest dla matki jedyną miłością w tych trudnych czasach.
Adwokaci w obcisłych garniturach zacierają ręce i nie nadążają z wystawianiem faktur. Segregatory z materiałami procesowymi puchną. Oboje moi rodzice skwapliwie zbierają wszystkie listy, notatki, mandaty karne, pozwy, zdjęcia będące dowodami w rozlicznych sprawach, wycinki z gazet brukowych, które donosiły o najbardziej spektakularnych awanturach sąsiedzkich. Na przemian zdjęcia ich obojga z ciemnymi paskami na oczach ukazujące się w gazetkach stanowią uzupełnienie tych upiornych kolekcji.
Każde z rodziców zasiada wieczorem przy kominku. Każde przy swoim i zamiast oglądania albumów ze zdjęciami sprzed lat, lub tych nowych z baraszkującymi wnukami, których, mimo umiarkowanego zainteresowania z ich strony, jednak się doczekali, przeglądają segregatory. Te same segregatory pokazują z wypiekami na twarzach swoim osłupiałym gościom. Nic dziwnego, że obydwa domy przy Kwiatowej 5 i 5a zaczynają świecić coraz większymi pustkami. Coraz szerszym łukiem zaczynają omijać je wszyscy, którzy zaznali surowych frontowych obyczajów tam panujących i zostali choć raz zmuszeni do dokładnego i wnikliwego czytania pozwów i pism procesowych.
Mój brat również poniósł potężne straty w wyniku „Wielkiej Wojny”. Poszedł w ślady ojca. Został świetnym kucharzem. Coś jednak poszło nie tak. Ojciec gotuje dla innych. Lubi pomrukiwania zachwyconych biesiadników. Lubi pochwały nad swoimi arcydziełami na talerzu. Rośnie od nich, pręży się i rumieni z zadowolenia. Brat natomiast gotuje by jeść. Gotuje przede wszystkim dla siebie. Niestety, skutkiem ubocznym tego hobby jest sto sześćdziesiąt falujących kilogramów, które codziennie od rana do wieczora dźwiga na sobie. Protestują jego otłuszczone narządy wewnętrzne chorując po kolei na potęgę, kolana napełniają się płynem i co kilka dni trzeba w nie wbijać wielkie strzykawy i ten płyn odciągać, skóra rozłazi się w paskudnych rozstępach. Protestuje wreszcie dusza, która widać utyła razem z ciałem, bo również cierpi na bolesne niestrawności.
Objawami choroby jego duszy są powtarzające się związki z pięknymi prostytutkami, które za odpowiednim wynagrodzeniem okazują mu wiele miłości nie zważając na potworny stan jego ciała i znacznie ograniczone przez tuszę męskie możliwości. Schemat tych związków jest zawsze ten sam. Brat zapomina o pieniądzach, które rozpoczynały kolejną namiętność i po nocy, dwóch wydaje mu się, że dziewczyna jest w nim zakochana. Następnie sam zakochuje się na zabój i potrzebuje na to coraz mniej czasu. Z niepokojem obserwuję tę tendencję. Z początku trwało to tydzień lub dwa. Obecnie jest już zakochany po paru godzinach. Potem zdarza się nieuchronna katastrofa, gdy dziewczyna po raz pierwszy dostaje od mojego rozpromienionego brata bukiet kwiatów zamiast gotówki. W tym momencie czar pryska. Księżniczka zamienia się z powrotem w żabę. Brat dostaje bukietem po głowie i zostaje, zdruzgotany i załamany, znowu sam. Najpierw pije i płacze przez kilka dni i kilka nocy, potem śpi bardzo długo, potem wstaje i gotuje. I je. Dużo, gdyż dziura w sercu mojego brata jest, jak wszystko, ogromna. Próbuje ją zapełnić jadłem i napitkami, ale ona rośnie wraz z nim.
Zbliżały się święta. Boże Narodzenie wzbudza w ludziach emocje zupełnie nadzwyczajne. Rodzinka, świeczki, bombki, buziaczki, aniołki. Poczułem palącą potrzebę zaprowadzenia pokoju i miłości. Nie wiem skąd we mnie takie skłonności. Wśród moich krewnych stanowi to niespotykany wyjątek. Od pokoleń w tej rodzinie zwyciężał duch wojny. Procesy, awantury, wydziedziczenia, pobicia: oto dziedzictwo, które otrzymałem. A jednak postanowiłem spróbować. Wbrew wszystkiemu.
Cel: drugi dzień świąt. Plan był prosty. Wspólne gotowanie, wspólne biesiadowanie, wspólne kolędowanie. Jak kiedyś. W czasach sprzed katastrofy. Zawieszenie broni między rodzicami miało wejść w życie już w wigilię. Pertraktacje szły nadspodziewanie dobrze. Wydawało się, że plan pokojowy może zadziałać.
Była sobota. Sprzątanie króliczych klatek. Ojciec wypuścił do ogrodu swoje ukochane króliki. Miały pobiegać, poruszać różowymi noskami, pobaraszkować w mokrym śniegu. Króliczki miały jednak inne zamiary. Znalazły nieco szerszą niż inne szczelinę w płocie i przedostały się do wypielęgnowanego, jeszcze staranniej niż paznokcie, ogrodu matki. Rabaty z rododendronami, młode jodełki, śliczne skalniaki, magnolie, różaneczniki. Ruina! Poogryzane łodygi, zniszczone rabaty, przekopane dziury w odgrzebanym spod płytkiego śniegu cudownym angielskim trawniku. Słodkie stworzonka o ruchliwych nozdrzach zniszczyły wszystko. Jakby nie były uroczymi puchowymi kuleczkami, tylko strasznymi bestiami apokalipsy niosącymi śmierć i rozkład.
Moi synowie, którzy bardzo kochali dziadkowe króliczki szybko je powyłapywali i zanieśli do klatek. Ja z bratem usunęliśmy najbardziej zniszczone rośliny i posprzątaliśmy miejsce zbrodni.
Wbrew moim przewidywaniom mama nie uruchomiła swojej najcięższej znanej mi dotąd broni – krzyku. Potrafiła wyrzucać z siebie słowa w takim tempie i w takim natężeniu, że wygrałaby zawody nawet z karabinem maszynowym. Tym razem zamilkła. Zniszczenie jej uśpionych na zimę i zupełnie bezbronnych unikalnych roślin, które kolekcjonowała, pielęgnowała, podlewała i pieliła od lat, odebrało jej głos. Pociemniały jej oczy, poszarzała twarz. Zniknęły gdzieś wargi. Na ich miejscu została tylko zaciśnięta szczelina. Skuliła się i zamknęła w domu. Zasunęła rolety, zatrzasnęła drzwi, wyłączyła telefon. Rozczochrała włosy i rozmazała makijaż. Cisza stała się trudna do zniesienia.
Brak normalnych odgłosów wojny przynosił jeszcze większe napięcie. Postanowiłem działać. Po nieudanych próbach dzwonienia do drzwi, pukania, walenia pięścią, telefonowania, wspiąłem się po rynnie i balustradzie na balkon i wszedłem do środka. Mrok i duchota osnuwały ściany, meble, dywany, mamę. Siedziała cicho w fotelu i patrzyła na mnie jakby mnie nie poznawała. Rozmawiałem z nią długo. Tłumaczyłem, że to był wypadek i nikt tego nie chciał. Kiwała głową i obiecała przyjść w drugi dzień świąt na obiad.
– Przyniosę coś dobrego do jedzenia.
– Nie musisz..- zacząłem niezdarnie wspominając swędzenie na męskich atrybutach.
– Przyniosę i już! – zadrżały jej wargi jakby miała wybuchnąć płaczem.
– Jasne! Cudownie! Przynieś coś dobrego!
Wychodziłem od niej w światło zimowego dnia z ulgą, że już mam to za sobą. Sypał drobniuteńki suchy śnieg. Zrobiło się zimno. Piękne święta mamy w tym roku, pomyślałem.
W dzień Bożego Narodzenia, gdy stół lśnił od odbitych w czystym szkle płomieni świec świątecznych, a w domu pachniało świeżym pieczystym i gorącym wciąż ciastem dzwonek do drzwi zadzwonił trzy razy. Ojciec wyczesany na bok odsłonił białe czoło, brat wbił się w wielką koszulę i gigantyczne dżinsy. To jedyne ubrania oprócz workowatych spodni dresowych i podkoszulków wielkich jak żagle Daru Młodzieży, które mógł na siebie włożyć. Matka przyszła ostatnia. Przyniosła wielki rondel z czymś niezwykle apetycznie pachnącym. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, ale…
– Jakże miło… prosimy… cóż to za cudeńko… mamo…
Mama promieniała. Była roześmiana, zarumieniona na policzkach, piła wino i śpiewała kolędy. Jak zawsze graliśmy na gitarach, tamburyno i skrzypcach. Mama, jak w dawnych czasach śpiewała drugim głosem.
Obiad był wyborny. Najlepsze danie to mamy potrawka po marsylsku z musztardą Dijon, czosnkiem i winem. Wykwintne i pyszne.
– Mamo, jak to się stało, że zaczęłaś tak świetnie gotować? – wypalił mój niedelikatny brat.
– Już wiem jak to się robi – mama na to – trzeba w to włożyć całe serce, a wtedy musi się udać.
Minął ten cudowny wieczór. Noc przyniosła ostry mróz. Ojciec poszedł zabezpieczyć drewutnię przed zimnem. Nie chciał by jego króliczki marzły.
Dzwonek do drzwi obudził mnie po jedenastej w nocy. Na wycieraczce stał zapłakany ojciec. Skulony w pół, blady i jakby mniejszy niż dotychczas.
– Madame… Zjedliśmy Madame. Wracam z królikarni. Nie ma jej. Choć synku. Pokażę ci. Klatka Madame jest pusta.