– My teraz jak te okazy przyrodnicze jesteśmy. Jak wymierający gatunek, nie Kinol?
Ogień przygasał. Rozalia głośno stęknęła z wysiłku siadając przed blaszaną kozą. Była bardzo gruba. Kiedy siadała na niskim taborecie, musiała szeroko rozstawiać nogi, żeby w utworzoną w ten sposób przestrzeń zmieścić potężny brzuch i biust, które pod nieprzebytymi warstwami jej ubrań zlewały się w jeden wał przedni. Miała jeszcze równie potężny wał tylni zbudowany z rozkołysanych rozłożystych bioder. Siadanie i wstawanie z taboretu było bogato oprawione jękami, stęknięciami, westchnieniami i licznymi pierdnięciami, za które Rozalia zawsze grzecznie przepraszała.
– Terytorium już nam zabrali. Pamiętasz, jak to było, jak urzędowało się w Rynku? Cha! To było, co nie Kinol? – spojrzała na starego chudego mężczyznę z archaicznymi bokobrodami siedzącego z podkulonymi nogami na łóżku – Co tak siedzisz cicho?
– Odczep się Różyczko, próbuję myśleć – mruknął Kinol.
– A próbuj, próbuj. Ależ ty się nudno zestarzałeś.
Ogień w blaszanym piecyku rozbłysnął na nowo. „Ciepło jest dobre” pomyślała Rozalia. Obok piecyka leżał stary pies rasy fantazyjnie, choć nieco frywolnie pomieszanej – Bidon. Uszy miał udekorowane wianuszkami kleszczowych bąbli. Było chłodno. Gaz i prąd dawno im odcięli za niepłacone od lat rachunki. Dobrze, że przynajmniej ta rudera była ich, bo by ich dawno przegonili. Dom należał kiedyś do rodziców Rozalii, którzy wprawdzie zamierzali wydziedziczyć niesforną córkę za hippisowstwo, nieróbstwo i karygodne prowadzenie się, ale nie zdążyli. Wcześnie pomarli.
Rozalia była wróżką. Wróżki nie płacą składek ubezpieczeniowych i podatków. Byłoby to bardzo groteskowe. Wróżka z kasą fiskalną pod pachą. Absurd. Nie miała więc żadnej emerytury ani renty. Miała za to mnóstwo godności, nawet jak na specjalistkę od wiedzy tajemnej, parapsychologii i jasnowidzenia. Dopóki więc mogła w swoich dwunastu spódnicach zakładanych jedna na drugą pchać swój barwny wózek, kręciła się po mieście, zasiadała na taboreciku i wróżyła przechodniom. Wtedy powodziło się jej całkiem nieźle. Teraz z trudem chodziła, miała potwornie opuchnięte nogi pokryte ciemnymi plamami. (Pewnie dałoby się to leczyć, jakby tak mieć ubezpieczenie zdrowotne.) Czasem ktoś kładł jej parę groszy na rozłożonym stoliku przykrytym czerwonym aksamitem i odchodził nie chcąc od niej wróżby. Darła się wówczas i klęła na całe gardło, że nie jest żebraczką i wyprasza sobie. I mimo trudności z chodzeniem łapała swoją laskę, podwijała wszystkie kolory spódnic i kuśtykała za darczyńcą, aż go dopadła i z pogardą wciskała mu jałmużnę w garść. Taka ilość dumy musiała oznaczać biedę.
Kinol był poetą. Pisał wiersze i teksty piosenek. Niektóre wciąż były śpiewane w jednym takim znanym kabarecie, ale tantiemów Kinolowi nikt nie płacił. Popracował parę lat to tu, to tam. Najwięcej przy zrzucaniu węgla z wagonów kolejowych. Mimo, że od tego czasu minęły lata, jego ciało, a zwłaszcza powieki miały jakiś czarny, węglowy cień pod naskórkiem. Jakby makijaż. Z tej roboty, oprócz makijażu, miał jakąś marną rentę. Dorabiał kosząc trawniki w lecie i odgarniając śnieg zimą, ale sił miał coraz mniej więc i zarobek topniał jak bałwan w marcu.
– Jak to będzie Kinolku, jak my już starzy będziemy, co? – Rozalia wzdychała nostalgicznie.
– Różyczko… Ależ my jesteśmy starzy jak jasna cholera. Masz zamiar być jeszcze starsza? – Kinol głośno wysmarkał złamany niegdyś, więc przekrzywiony w lewo, nos, zakaszlał i odkrztusił jakieś paskudne wydzieliny starości. Zajrzał do zabrudzonej chusteczki i skrzywił się z odrazą.
– Kinol, świnia jesteś! Tyle ci powiem! Sam jesteś stary! Ja jestem tylko gruba..
– Oj, Różyczko, jesteś. Oj, jesteś gruba jak jasna cholera. Tyle ci powiem. I stara też jesteś – mówił łagodnie i niemal pieszczotliwie.
– Czas na mnie. Nie będę słuchać twojego durnego gadania. Tam na mnie czekają– Rozalia ucięła – Gdzie jodyna dla Chudziny? Dupa jej całkiem zgnije, cholera. Pomóż mi trochę, żebym niczego nie zapomniała! Garnek z bigosem gorący, jodyna jest, opatrunki są?
– Są Różyczko, ale regenerowane. Nowych nie było już skąd. Nie było nic w aptece w kuble na przeterminowane leki. Opróżnili widocznie zanim przyszedłem. Siostry norbertanki też nie miały środków opatrunkowych. Zawsze coś dorzucą, jak tylko mają, ale tym razem nie miały. Trzeba by jeszcze z 15 złotych – Kinol rozłożył ręce w geście bezradności. Rozalia zmarszczyła poczernione brwi, zawahała się przez chwilę. Uśmiech podniósł kąciki jej mocno umalowanych ust o bardzo już umownym kształcie.
– No dobra Kinolku. Ale wygotowane, tak? Pakuj!
Wózek wróżki Rozalii wieczorami nie woził po mieście szklanej kuli, kart do tarota, kurzych łapek, herbacianych fusów i innych akcesoriów tajemnych. Wieczorami napełniał się chlebem wczorajszym z piekarni na placu, który dawali za 20 groszy, garnkami z zupą, termosami z gorącą herbatą, lekarstwami i ubraniami bezdomnych wypranymi w zimnej wodzie, bo ciepłej nie było,. Czasami znalazła się tam jakaś gazeta albo książka. Czasem flaszka bimbru. Wszystko, co udało się zdobyć.
Rozalia ruszyła w miasto. Za nią poczłapał smętnie Bidon z głowa spuszczoną do samej ziemi, jakby wstydził się trochę za dziwaczną panią w dwunastu spódnicach, koronkach, falbankach, koralikach, kolczykach, chustkach, szalikach i włóczkowych rękawiczkach bez palców. W końcu nie było przechodnia, który nie oglądałby się za nią. Turyści robili jej zdjęcia. Nie lubiła tego. Czuła, że robią te zdjęcia, żeby po przyjeździe do domu usiąść na jakieś pieprzonej skórzanej kanapie, przy jakimś pieprzonym, murowanym kominku z rodziną i przyjaciółmi, wyjąć jej zdjęcie i pękać ze śmiechu z pokraki, którą widzieli. Słyszała czasami we śnie ten szyderczy śmiech, jak w horrorze klasy D. Ach tam. Niech im będzie na zdrowie. Bóg z nimi.
Zaczynała od pustego wieżowca, którego nigdy nie dokończono. Jego zardzewiały szkielet szpecił miasto od dziesięcioleci. Co spowodowało, że przerwano budowę, nikt nie pamiętał. Potem, kiedy chciano kontynuować, okazało się, że szkielet jest zeżarty przez rdzę, więc już niebezpieczny. Rozebrać? Za duże koszty. Wysadzić w powietrze? Za blisko domów.
W szkielecie istniała pokryta graffiti klatka schodowa i piwnice. To jedyne wymurowane części koszmarnej konstrukcji wrzeszczącej do całego miasta napisami, że Wisła to chuje, a że Żydzi to do gazu. Tam zalęgło się miasto alternatywne. Nieoficjalne i nieskoszarowane. Całe rzesze istot bez adresów, bez przeszłości i bez przyszłości. Istot nie mających numerów. Żadnych peselów, regonów, NIPów, PINów, PUKów. Czy ktoś taki w ogóle istnieje? Czy może nadal bezkarnie mianować się człowiekiem? Co ma z nimi zrobić system, który bujnie rozrasta się na żyznej glebie szeregów cyfr i liter wyrytych w naszych życiorysach.
Rozalia nie potrzebowała żadnych numerów, żeby nakarmić zawszonych dziadów, których smród odstraszyłby nawet świętego Franciszka. Tylko ona zabierała do domu małych złodziejaszków na całą zimę i szorowała im szyje zimną wodą i szarym mydłem, od którego bielała i łuszczyła się im skóra. Nie bała się, że ją okradną, bo nie było z czego. Te dzieciaki uciekające przed policją i kuratorami chcącymi nadać im stosowną ilość numerków, aby mogły wyrosnąć na ludzi, tylko u Rozalii zaznawały miłości. Takiej nieco szorstkiej i pozbawionej czułości, ale jednak miłości. Lepszej niż cokolwiek, czego zaznały.
Nie mogła zapewnić im utrzymania. Musiały dorabiać, kraść, żebrać, ale w zimowe noce miały ciepły kąt koło blaszanej kozy u Rozalii. Zawsze znalazło się dla nich trochę chudej zupy, albo chociaż kawa zbożowa. Jakkolwiek było u Rozalii biednie, każdy kawałek chleba można było pokroić na dowolną ilość porcji. Choćby nie wiem jak wrednie obeszło się z nimi życie wiedziały, że u Rozalii zawsze mogą wysmarkać czerwone od płaczu nosy w tych krótkich chwilach, kiedy przypominały sobie, że są dziećmi i płakały. Jak nie było chusteczek, to wycierała im nosy w starą gazetę, ale jednak. I nie zostawiała ich samych.
Kinol zrzędził:
– Jesz tyle, co wróbelek po żółtaczce. Wszystko rozdajesz Rozalciu. Stara wariatka z ciebie. Powinnaś być chudziutka jak szparag Rozalciu.
– Wystarczy, że ty już nie rzucasz cienia Kinol. Z wyjątkiem nosa! Twój nos rzuca cień. I to długi. Ty może kiedyś znikniesz, ale nie twój nos, staruszku.
Po zardzewiałym duchu wieżowca przychodziła kolej na stare Zabłocie. Rozalia musiała przetoczyć swój wózek aż na drugą stronę Wisły. Tam pod mostem rozpalano ogień w blaszanej beczce i przestudzony już bigos można było podgrzać. Zrobiło się późno. To jedyna pora, kiedy ze szczelin i czeluści miasta wypełzali wszyscy potępieńcy, których Rozalia chciała nakarmić, opatrzyć im rany i wywróżyć wygraną w totolotka, noc z Naomi Campbel i podróż do Las Vegas. To jedyne wróżby, na jakie było zapotrzebowanie. Subtelności, jak ciekawe perspektywy, duży potencjał, poznanie interesującego blondyna i trudny okres w pracy, nie miały wzięcia. Rozalia, która zawsze tak niezwykle poważnie traktowała swoją profesję i jej wpływ na ludzkie losy, tu chowała bez żalu swój zawodowy etos i zmyślała ile wlazło. Byle tylko wywołać cień uśmiechu na twarzy słuchającego. Nigdy, ale to przenigdy nie usłyszała reklamacji. Nikomu nie przychodziło do głowy, że wróżba o Las Vegas albo o namiętnej nocy z gwiazdą nie spełniły się. One po prostu JESZCZE się nie spełniły. Czekały na swoją kolej w długiej kolejce wróżb Rozalii, które musiały się spełnić. Paradoksalnie ci pokryci strupami i wrzodami wybrańcy losu byli jedynymi klientami Rozalii, którzy traktowali ją śmiertelnie poważnie. Żaden nigdy nie podśmiewał się z tego co mówiła i często widziała w ich kaprawych i zapitych oczkach łzy wzruszenia.
Rozalia zaobserwowała jedną niezwykłą rzecz. Gdy zbliżała się do grupki bezdomnych pod mostem patrzyła na nich z daleka i czuła lęk. Wyglądali jak zdziczały gatunek ludzi. Cuchnący i pokryty parchami. Ich długie cienie rzucane na wały i przęsła mostu straszyły wielkimi głowami i rozczapierzonymi palcami wśród powiewających łachmanów ludzkiego życia. Żaden normalny człowiek nie odważyłby się do nich zbliżyć. Gdy jednak Rozalia wtaczała w krąg światła swoje majestatyczne sto dwadzieścia kilogramów nagle opadały głębokie bruzdy z ich twarzy, znikały z przęseł mostu cienie długich pazurów, wiatr przewiewał smród nienawiści do świata za doznane krzywdy.
Stara Rozalia rozkładała swój czarodziejski kramik i wołała głośno niskim głosem wzmocnionym tak imponującym pudłem rezonansowym, że mogłaby być operową diwą.
– Dawać mi tu Chudzinkę ale już! Gdzie ta ropucha się schowała! – szeroki uśmiech rozpłaszczył rozmazane na czerwono usta Rozalii – Jesteś dziecinko – cicho przywitała młodą kobietę, która wygrzebała się spod szmat i papierów.
Chudzinka nie pamiętała swojego imienia. Gdzieś w jej krótkim życiu, nie dłuższym niż dwadzieścia osiem, trzydzieści lat, pękło coś gwałtownie i zmiotło jej świat. Bo Chudzinka gdzieś pewnie istniała zanim porwała ją fala zapomnienia. Niczego nie pamiętała, wiec niczego nie żałowała. Dziś miała tylko ogromny ropiejący wrzód na tyłku. Niczego więcej nie posiadała. Rozalia co dzień płukała jej ranę, przemywa jodyną, zmienia opatrunki. Niewiele pomagało. Wrzód nie chciał się zaleczyć. Bolał, plamił ropą i groził gangreną. Przydałyby się antybiotyki ale skąd tu wziąć antybiotyki? Chudzinka miała delikatne rysy i sylwetkę dziewczynki. Nieustanny ból spinał jej brwi klamrą przedwczesnych zmarszczek. Nie chciała jeść bigosu, bo powodował u niej problemy z żołądkiem. Bilans zjedzonego i wyrzyganego był ujemny. Wolała nie jeść. Chudła. Musiała być kiedyś przyzwyczajona do delikatnych frykasów. Głowa zapomniała. Żołądek pamiętał.
– Ależ ja Ci maleńka zazdroszczę tego zapomnienia. – Rozalia zdjęła buty i wyciągnęła potwornie spuchnięte nogi. Były prawie granatowe – Tak bym chętnie zapomniała. Już nie mogę dłużej do was przychodzić Chudzinko. Już nie mam siły.
– Ciociu Rozalio! Masz herbatniki? – zezowaty rudy Adrian bez dwóch zębów z przodu podbiegł i wskoczył jej na kolana.
Rozalia jęknęła ciężko i o mało nie spadła ze składanego krzesełka oblanego z wszystkich stron kaskadami tłuszczu jej bioder. Adrian nie miał już sześciu lat. Zęby wypadły mu wprawdzie na czas, ale nowe nie chciały na czas wyrosnąć. Już trzeci rok chodził szczerbaty. Pochodził z Podgórza. Miał ośmioro rodzeństwa a dwie najstarsze siostry miały już własne dzieci. Najstarsi bracia pewnie też, ale to się nie liczyło, bo ich dzieci nie włączono do rodziny. Wszyscy byli prawie analfabetami, wszyscy rudzi i wszyscy nosili bardzo niecodzienne imiona. Był brat Klemens, kuzyn Adalberg i ciotka Kunegunda a nawet Aurora. Rodzice nie mieli zwyczaju trzeźwieć, ani na czas poczęć, ani porodów. Brat Adriana, Ulryk urodził się w tym samym dniu i był równie rudy co siostrzeniec Adriana, Lukrecjusz. Trafili do jednego łóżeczka z kratkami. Trafią kiedyś razem za inne kratki nie raz i nie dwa razy.
– Mam złotko, mam. – Rozalia zaczęła przebierać w swoich dwunastu spódnicach. Jedna z nich ma kieszeń, a w tej kieszeni powinny być herbatniki. Ale która to? Ta w stokrotki?
Rozalia nakarmiła wszystkich, opatrzyła ranę Chudzinie, znalazła herbatniki i tak się zmęczyła i zasapała, że usiadła na trawie. Znów to kłucie w piersi. Ale chyba mocniejsze. Zrobiło się jej zimno. Szybki i płytki oddech świszczał nieładnie. Bidon patrzył jej głęboko w oczy i zaczął szczekać. Chudzina zauważyła. Zaczęła przeciągle wrzeszczeć. Bez słów. Jak zwierzę. Przybiegli wszyscy. Pochylili się nad Rozalią, kiedy leżała na ziemi. Zasłonili jej gwiazdy, gdy jedna po drugiej zaczęły znikać. Chciała im powiedzieć, żeby odsłonili jej Wielki Wóz, ale nie mogła. Brakło jej powietrza w płucach. Nic