Za ostre i za ciężkie dłuto odsłania ukryte w białym marmurze męskie genitalia. Mają nikłe szanse przetrwania dla potomności. Wystarczy spojrzeć na starożytne męskie posągi. Często mają całe nosy i komplet palców, ale przyrodzenia niezmiennie nieobecne, zagubione gdzieś w burzliwym czasie przeszłym. Już tak to jest z tymi sprawami. Trzeba pogodzić się z losem, którego nie da się zmienić.
Pierwsza duża rzeźba w marmurze dłuta Matyldy. Kobiety rzadko są rzeźbiarzami. To niszczy cerę i dłonie. Matylda jest młoda. Silna. Niepokorna. Wyróżnienie Akademii otworzyło przed nią wielkie i ciężkie drzwi. Pani Matylda to, pani Matylda tamto. No, no! Ależ to interesujące! Jakie nowatorskie! Co za elegancja! Szacowne grono opiniotwórcze cmokało, wzdychało i uchwaliło, że wystawa i że z rozmachem. W gmachu z fontanną, z przyjęciem z kawiorem i szampanem. Szansa. Niepowtarzalna. Nie wolno pozwolić sobie na przeciętność. Żadnego kompromisu. Droga. Słońce. Szum.
Pracownię zalewa jasność dnia. Na podeście nagi Mężczyzna z uniesionymi wysoko rękami. Patrzy na Matyldę, chociaż powinien patrzeć w prawy górny róg ściany na wprost. W tym ustawieniu głowy najwyraźniej widoczne są napięte ścięgna i mięśnie górnej części tułowia. Matylda irytuje się, podnosi głos, gestykuluje. Mężczyzna znów patrzy tam, gdzie ona mu każe. Tylko na chwilę, bo zaraz jego wzrok znów ucieka w stronę wgłębienia między jej piersiami. Znów chowa się napięte ścięgno szyi modela. Twarz Matyldy biała od pyłu kamiennego rzeźbi skupieniem pionową zmarszczkę między swymi brwiami. Tej zmarszczki jeszcze tak naprawdę nie ma. Kiedy twarz kobiety jest czysta, nic nie zaburza gładkości jej czoła. Zapowiedź zmarszczki pojawia się tylko, gdy pył kamienny pokrywa skórę. Działa jak argentorat do wykrywania przyszłych zmian. Odsłania niewidoczną gołym okiem prawdę. Przepowiada przyszłość. Czyta z twarzy, jak wróżka z dłoni lub z herbacianych fusów. Tu zacznie się starość. Nie teraz. Później. Ale już wiadomo, że tu.
Przedmioty w pracowni zanurzone w suchej mgle próbują przebić się przez pył i zaistnieć samodzielnie. Nie jest to łatwe. Matylda wciąż produkuje nieprzebrane ilości kurzu. Rzeźby powstają mimochodem, dodatkowo. Kiedy opadną tumany bieli, coś się wyłania. Jakby przypadkiem. Jakby niechcący, oprócz duszącego kurzu Matylda stwarza jakiś kształt. Skamieniałą żywą tkankę. Pulsującą. Lekko drżącą. W kącie siedzi samotnie skulona kobieta z dziwnie małą głową schowaną między kolanami i z równie dziwnie długimi nogami. „Zniewolona”. Z szarego piaskowca. To jej praca dyplomowa. Miała co do niej duże oczekiwania. Czuje się zawiedziona. W dodatku czuje, że zawiodła nie ona – twórczyni. Zawiodła „Zniewolona”. Zawiodło dzieło. Nie ma w niej dość łez, dość bólu zgwałconej kobiety. Nie ma dość nienawiści do oprawcy. Nie ma dość buntu i żądzy zemsty. Matylda nie czuje się winna temu, że jej dzieło nie jest doskonałe. Po prostu nie lubi tej kobiety siedzącej w kącie. Pogardza nią. Głupia. Nie rozumie samej siebie. Niech siedzi w tym kącie i płacze. Zachwyty profesorów Akademii nie pomagają. Pod ścianą stoi jeszcze zakurzona seria małych rzeźb „Uwikłanych”. Niezłe, ale nie wybitne.
„Uwolniony” to co innego. To prawdziwe wyzwanie. Marmur. Nie stać jej na tyle marmuru. Gdyby nie sponsorzy, „Uwolniony” nie opuściłby szkicownika. Pięknie umięśniony, męski tułów uwolniony z okowów martwego kamienia, podczas gdy reszta ciała tkwi na wieki w surowej, nieobrobionej, szorstkiej bryle skalnej. Ciało pulsujące życiem, wyrzeźbione z wielkim pietyzmem walczy w napięciu o wolność całkowitą. Nie tę częściową, iluzoryczną. Matylda jest uwalniającą. Jej dłuto odsłania części ciała i czyni je wolnymi. Ale ona już wie, że nie uwolni go całego. Odsłoni tylko tułów, z prawej do wysokości sutków, a z lewej aż do barku i plecy z prawym pośladkiem. Lewy pośladek skazany jest na nieistnienie. Prawego barku, głowy, rąk i nóg nie wydobędzie z kamienia. Pozostaną schowane w skale – matce. Matylda już wie. Jej „Uwolniony” jeszcze się tego nie spodziewa. Wciąż może sądzić, że jego stwórca – kobieta- demiurg będzie pracować, aż stworzy go do końca.
Pot, wykwita na czole Matyldy w perłowe drobinki. Jej dłonie są zbyt smukłe i zbyt miękkie dla dłuta i młotka. Mężczyzna patrzy na jej nagie ramiona. Wierzchem dłoni w rękawicy Matylda przeciera czoło i rozmazuje pot z białym pyłem. Odsłonięta skóra wydaje się śniada. Ciężka kropla potu spływa z twarzy, kapie z podbródka i wpływa między piesi wypłukując ciemną strużkę w białej powłoce. Znika pod podkoszulkiem mokrym wokół dekoltu.
– Koniec na dziś. – Matylda odkłada na drewniany stół narzędzia i łapie się w talii zmęczonymi dłońmi rozcierając kręgosłup. Boli ją każdy mięsień. Pracowała wiele godzin. W tej chwili czuje się jak niewolnik w kamieniołomach a nie artystka. Na wernisaż ubierze pantofle na obcasie i czerwoną suknię. Będzie inną osobą. Będzie wyglądała, jakby nigdy nie harowała fizycznie aż do omdlenia rąk. Jakby kształty w marmurze powstawały wyłącznie dzięki potędze umysłu i artystycznego natchnienia. Zdejmuje rękawice. Jej dłonie są pomarszczone od wilgoci. Wyobraża sobie czerwony lakier na swoich paznokciach i śmieje się.
– Nareszcie. Zdrętwiałem. – Mężczyzna narzuca na siebie szlafrok. – Matyldo, może zjemy razem obiad? – zaczyna niepewnie wciągając spodnie.
To nie jest pierwsza taka próba. Próbował już wiele razy. Chciałby ją mieć blisko. Wąchać skórę na jej karku. Włożyć palce w jej włosy. Gryźć jej wargi aż do krwi.
– Nie – ucina Matylda nie patrząc na niego. Widzi tylko rzeźbę. „Uwolnionego”. Jego brzuch i jego męskość. Nie taką jak w rzeźbach antycznych lub renesansowych. Nie taką uśpioną lub w ogóle odrąbaną. „Uwolniony” jest przebudzony. Nie na tyle, żeby razić wulgarnością, ale na tyle, żeby wzrok oglądającego nie mógł oprzeć się pokusie, żeby tam spojrzeć.
Matylda patrzy na zimny kamień. Mężczyzna odchodzi z opuszczoną głową. Porusza ustami jakby jeszcze coś mówił. Bezgłośnie. Bezskutecznie. Bezcelowo. Zimny kamień zostaje z Matyldą. Ona zamyka drzwi pracowni za Mężczyzną. Zostaje sama z rzeźbą. „Uwolniony” stoi bez ruchu. Miała już iść. Nie wychodzi. Poleruje rzeźbę. Miękkimi ruchami zatacza kręgi na brzuchu „Uwolnionego”. Jakby z miłością myła w kąpieli kochanka. Teraz plecy. Pośladek, ten jeden, który istnieje. Nieśmiało, jakby z zawstydzeniem dotyka jego męskości. Dziwne skrępowanie mija. Przecież sama go wykuła z martwej bezkształtnej bryły. Jest jej. Uśmiecha się. Twardy jak kamień. Pieści go dwoma palcami delikatnie, z czułością. Pochyla się i dotyka go wargami. Prześlizguje się po nim samym końcem języka. Na kamieniu zostaje wilgotny ślad jej ust. Rozgląda się nerwowo i znajduje bawełnianą szmatkę. Wyciera ślad do sucha. Tęskni za jego ustami. Usta są uwięzione w skale. Nigdy jej nie pocałują, nigdy jej nie przeklną. Matylda ma ochotę złapać za dłuto i uwolnić jego usta. Kręci głową. Nie może uwolnić jego ust. Niczego więcej nie może uwolnić. Rzeźba jest gotowa. Czegoś jej brakuje, ale Matylda nie wie czego. Za dwa tygodnie wernisaż wystawy. „Uwolniony” to gwóźdź programu. Jest świetny. Podziwia swoje dzieło gładząc marmurowe mięśnie tego niewielkiego kawałka uda, który mu podarowała. Dotyka podskórnej żyłki widocznej w pachwinie. Przez chwilę ogarnia ją złudzenie jakby poczuła pulsowanie krwi. On ma idealne ciało. Jasne, że to ciało Mężczyzny. Matylda wie ale „Uwolniony” to nie ciało. To walka. Zmaganie. Aspiracja. Zabrała Mężczyźnie żyłkę w pachwinie, dołki nad pośladkami i lekki wzwód wywołany jej wielogodzinnym przebywaniem w jego nagiej obecności. Nie ukradła mu tego wszystkiego. Sprzedał jej swoje ciało na godziny. To już nie jest jego żyłka w pachwinie. To nie jego dołki nad pośladkami. I ten powiększony członek modela, który z takim chłodem lekceważyła przez wszystkie te dni ciężkiej pracy. Od teraz należą do niej. Zapłaciła za nie. Całkiem przyzwoitą stawkę. Mężczyzna nie może się uskarżać. Nie uskarża się zresztą, tylko wciąż podlega tej idiotycznej grawitacji. Nie może uwolnić się od niej, jak jej rzeźba. Rzeźba przynajmniej walczy. Mężczyzna nie.
Późne popołudnie zmienia kolor światła w pracowni. Słońce nie rzuca już ostrych promieni na szyby. Jest już nisko i musi przedrzeć się przez warstwy chlorofilu starego kasztanowca. Skóra „Uwolnionego” staje się chłodna i zielonkawa. Matylda czuje żal do swego dzieła za ten chłód popołudniowego koloru. Dotyka własnej skóry. Mięśnie kurczą się i głęboko w sobie Matylda znajduje gorące miejsce. Kulę ognia rosnącą w jej brzuchu i obejmującą coraz to nowe części jej ciała. Wsuwa rękę do spodni. Kula gorąca dociera do jej twarzy. Gdyby nie maska z białego kurzu, Matyldę zalałby rumieniec. Policzki, uszy, czoło. „Uwolniony” próbuje uciec ze swej kamiennej pułapki, którą mu wyszykowała, ale nie może. Chce przygnieść ją swym zielonym ciężarem. Wedrzeć się w nią swym wypolerowanym ciałem z marmuru. Matylda osuwa się na podłogę. Długo siedzi z głową między kolanami. Zupełnie jak jej praca dyplomowa. Spogląda na nią ukradkiem. Szybko zmienia pozycję. Nie chce być jak ona. Opiera się o nogę stołu. Mija pora obiadu lub nawet kolacji. Pukanie do drzwi. Matylda wstaje z podłogi i stwierdza, że od dawna siedzi w ciemnościach. Zapala lampę i mrużąc oczy otwiera drzwi. Mężczyzna wchodzi bez słowa. Dużymi krokami chodzi wokół rzeźby. Jakby szukał śladów czyjejś obecności. Spod jego butów unosi się znów w górę już dawno uspokojony pył. Grubianin. Patrzy na wciąż brudną twarz kobiety. Rozmazany pył i ciemniejsze smugi w kolorze jej skóry. Kiwa głową z zażenowaniem. Nic nie mówi. Wszystkie słowa, które do niej wypowiedział pozostały przez nią nietknięte, nieużyte, niezauważone. Podchodzi szybko, łapie ją za kark i przywiera do jej warg. Ona szarpie się mocno i wyrywa mu usta raniąc wargi o jego zęby. Zamachuje się gwałtownie, żeby uderzyć go w twarz. Złapana i wykręcona ręka na plecach, brzuch rzucony na nieheblowane deski roboczego stołu. Drzazgi wbite w policzek. Spada z łoskotem dłuto. Spadają z trzaskiem kawałki marmuru. Krew z nosa i przegryzionej wargi. Kobieta szarpie się i syczy z nienawiści. Dwie pary spodni, jedne białe, lniane, drugie szare wełniane opadają do kolan, jednych drobnych gładkich, drugich mocnych pokrytych jasnymi włosami. Pchniecie i cichy jęk. Pchnięcie i stół przesuwa się bliżej okna. Pchnięcie i kolejne drzazgi w policzku i w podbrzuszu. Pchnięcie i stół przesuwa się bliżej okna. Krew kapie na deski stołu. Wsiąka i tworzy plamy. Pchnięcie i stół przesuwa się bliżej okna. Stąd jednym okiem Matylda widzi „Uwolnionego”. Patrzy na jego męskość. Pchnięcie i kula ognia zalewa całe jej ciało. Pchnięcie, i z tego miejsca „Uwolniony” celuje prosto w jej twarz. Bardzo mocne pchnięcie, i gwiżdżąca w uszach cisza. I złote plamki latające w ciemnościach.
Szare spodnie szybko zakrywają mocne i pokryte jasnymi włosami kolana. Białe lniane spodnie wciąż nie zakrywają drobnych i gładkich kolan. Leżą na podłodze. Mężczyzna traci, wraz życiodajnymi sokami, pewność kolejnych kroków. Kuli się i kurczy. Obchodzi stół wokół. Zagląda to tu, to tam. Matylda, z podrapaną twarzą i rozbitą wargą, leży wciąż z zamkniętymi oczyma. Krew pod nosem zasycha powoli. Lepkość między nogami kapie na białe spodnie. Skończyła pracę. „Uwolniony” jest gotowy. Już nie tknie go dłutem. Czas oddać go światu. Tylko za chwilę. Teraz nie może. Świat musi chwilę poczekać.