Szli przez cały dzień. Szybko, bez odpoczynku i bez oglądania się na maruderów. Mięśnie nóg tężały od wysiłku i lodowatych ukłuć deszczu. Las był nieprzychylny. Ciemniał i tracił resztki barw. Atakował drapieżnymi jeżynami, policzkował gałęziami, zaskakiwał nieznośnie grząskimi babrzyskami dzików.
Nieśli ciężkie łupy. Za nimi smuga gęstych kropli krzepnącej krwi. Polowali przez kilka dni. Długo nie wracali do swoich, bo nieźle im szło. Prawie nie jedli. Orzechy, trochę suszonego mięsa, suche placki z lebiody. To niewiele dla polujących mężczyzn. Las był mokry. Bez zapasu suchego chrustu nikt nie rozpaliłby ognia. Nocowali w letnim obozowisku porzuconym na zimę przez inną gromadę. Szałasy przeciekały. Codziennie dokładali gałęzie na podłoże, by nie spać w błocie a i tak rano budzili się przemoczeni i zmarznięci. Ziemia tak nasiąkła, że ślady stóp natychmiast wypełniały się wodą jak rana krwią.
Byli już blisko jaskini, gdzie ogniska, suche posłania z futer, gdzie upieczone mięso, gdzie ciepłe ciała ich kobiet. Koniec wędrówki był najtrudniejszy. Pochód się rozciągnął. Na przedzie grupy szła kobieta. Wysoka i blada, uzbrojona jak mężczyzna, z siną blizną na twarzy. Łowcy szli za nią. Czujni. Reagowali na jej ruchy jak wilki na ruchy przewodnika w stadzie. Zwalniała na chwilę – oni zwalniali. Przyspieszała – oni też ruszali szybciej, mimo zmęczenia. Patrzyła w niebo – podnosili wzrok. Bezgłośni. Myśliwi chodzą w milczeniu. Las nie lubi głośnych wędrowców. Budzą się wtedy mściwe nimfy leśne i gapią się wielkimi oczami z głębi dziupli, z wykrotów, z gęstwin podszycia lasu. Płoszą się zwierzęta łowne a ptaki milkną zgorszone. Nie, nie, mądrzy wędrowcy nie robią hałasu. Idą w ciszy własnych myśli.
Zobaczyli go, gdy tylko przeprawili się przez rzekę. Nurt był wartki, choć płytka woda sięgała najwyżej do kolan. Grząski brzeg pachnący zimnym błotem rozdeptanym przez parzystokopytne racice.
Zauważyli go z daleka.
Kobieta pochyliła się nad leżącym mężczyzną i dotknęła jego szyi. Żył, ale jego oddech był ledwie wyczuwalny. Rozorane udo krwawiło. Był wychłodzony. Życie trzepotało się w nim jak ptak trafiony strzałą. Lodowata dłoń. To już późna jesień. Od dwóch dni mocno padało. Rozlewały się wielkie kałuże a gołe drzewa milczały zawzięcie. Samotny kruk stał w oddali. Prawie martwy człowiek nie był dla niego jeszcze wystarczająco martwy. Kruk nie miał ochoty na żadne ryzyko. Czekał cierpliwie na chwilę, gdy człowiek już nie będzie mógł obronić swoich oczu, policzków, genitaliów, brzucha. Kruk wiedział, gdzie uderzy najpierw. Tam, gdzie jest najłatwiej, najbardziej miękko. Człowiek leżał w żółtej lessowej kałuży zabarwionej świeżą krwią.
Kobieta podniosła jego powiekę. Syknął, skrzywił się i wypluł jakieś przekleństwo wraz z grudą błota. Wciąż leżał połową twarzy w wodzie. Nie zrozumiała. Język osadników. Klepnęła go w policzek. Jęknął, ale nie otworzył oczu. Miał sine z zimna wargi.
– Zabieramy go – powiedziała kobieta. Zdjęła skórzany rzemień, którym była przepasana i zawiązała go mocno na krwawiącej nodze powyżej rany. Mężczyzna jęknął z bólu. Wyprostowała się i ruszyła dalej. Bez chwili zwłoki. W stronę zachodu. Tam zdążali. Tam był cel wędrówki. Odwróciła twarz przeoraną niedźwiedzim pazurem. Gdy robiło się zimno, wielka blizna ciemniała, aż osiągała siną barwę śmierci napotkanej niegdyś przelotnie.
– Sili, chcesz, żeby przeżył, czy mogę pociągnąć go za nogi? – zawołał za nią potężny mężczyzna o mocnej, kwadratowej szczęce i byczym karku. Miał długie rude włosy zaplecione w kilka warkoczyków, przedramiona porośnięte rzadką jasną szczeciną i jeszcze jeden warkoczyk na rudej brodzie. Gdy chciał wyglądać jeszcze groźniej niż zwykle malował sobie sadzą twarz w czarne pasy i wykrzywiał ją w okrutnym grymasie. Był niezawodny do zastraszania przeciwników. Wystarczyło, żeby zrobił krok w przód i splótł ręce na piersi. Jego ciało naprężało się wówczas niebezpiecznie, wybrzuszało się i pulsowało, jakby Avo miał pod skórą jakieś żywe stworzenia szukające drogi wyjścia z tego kłębowiska zwojów i splotów mięśni. Ktokolwiek lub cokolwiek stanęło na drodze gromady Smoczych Pazurów i natknęło się na ten pokaz siły, pierzchało w pośpiechu. Włączając stado wilków, złe duchy i rozzłoszczoną żonę jego kuzyna.
– Nie wygłupiaj się, Avo – prychnęła Sili i ruszyła nie oglądając się za siebie. Udawała powagę ale Avo zawsze potrafił ją rozbawić.
Przerzucił sobie rannego przez ramię, jakby to był upolowany zając a nie dorosły mężczyzna i ruszył za swoją Silną.
Wielki Avo pochodził ze zdziesiątkowanej hordy, którą Sili przed laty przygarnęła. Zabiła ich ostatniego łowcę. Skończonego durnia i brutala. Broniła się przed jego atakiem, więc mogłaby bez wyrzutów sumienia splunąć, odwrócić się i odejść, ale zostawiłaby niewinnych i bezbronnych ludzi na pewną śmierć. Nie mieli już żadnego myśliwego, który potrafiłby zapolować choćby na zające. Same kobiety, dzieci, starcy pokryci parchami, kaleka, dwóch nieznośnych karłów i kilkoro młodych, których nikt nie przygotował do samodzielnego życia. Poczuła się odpowiedzialna za grupę smutnych rozbitków. Młodzików nauczyła polować, dziewczęta wydała za mąż, starcom wyleczyła parchy, kobiecie bez nogi kazała zrobić kule, żeby mogła chodzić a karły zmusiła do polowania na mniejsze zwierzęta i łowienia ryb bo dotąd nikomu nie przyszło do głowy, że tak mali ludzie mogliby się do czegokolwiek przydać. Zbijali bąki, podglądali myjące się w rzece kobiety i spali całymi dniami. Sili i jej brat Manx postawili tej grupce proste warunki. Kto nie poluje, ten nie je.
Jednym z młodzików z przygarniętej hordy był Avo. Sierota. Sili została jego opiekunką. Polubiła go. Miała nadzieję, że będzie jej następcą. Był bystry. Wiedziała, że poradziłby sobie, ale nie miała złudzeń: nie wszyscy się z tym pogodzą. Przygarnięta grupa wciąż sypiała dalej od palenisk i jadała w drugiej kolejności. Mimo, że minęło dużo czasu.
Zwłaszcza Reoko, syn kuzyna Sili czuł się mocny. Sili wiedziała, że pragnie władzy. Obserwowała go i budził jej niepokój. Był sporo młodszy od Sili, więc wciąż miał cierpliwość i czekał na swój czas. On nigdy nie przystałby na przywództwo Avo. Jeden z nich musiałby zginąć.
Grupa łowców szła przez las pod górę. Dźwigali łupy. Kłęby białej pary z ciężkich oddechów wypełniły las mgłą. Mokry mech tłumił dźwięki i pochłaniał mżawkę.
Reszta gromady była już na zimowych leżach. Kobiety wyprawiały skóry i szyły odzież na zimę. Karłowaci bliźniacy, Ti i Ki wędzili złowione tego dnia ryby, młode dziewczęta zaplatały i rozplatały warkocze, chichotały przy tym lub płakały. Jedno i drugie, jak zawsze, bez powodu. Ich matki próbowały zmusić je do pracy, ale niezmiennie ponosiły klęskę. Znosiły ją jednak z łagodnym uśmiechem na ustach. Pamiętały swoją młodość. Wiedziały, że ich córki już niebawem znajdą sobie mężów, będą nieustannie w ciąży, będą rodziły co wiosnę a tylko nieliczne z ich dzieci przeżyją do pierwszego świtu a one bardzo rzadko będą mogły poleżeć bezczynnie i pogapić się w niebo. Teraz był ich najpiękniejszy czas. Przemijające dzieciństwo, bolesne metamorfozy, pęczniejące piersi, zaskakująca je własna uroda odbijająca się w stojącej wodzie i oczach młodych mężczyzn.
– A, niech sobie poleżą – mówiły kobiety i uśmiechały się do wspomnień o sobie z tych czasów, gdy mogły nie robić nic przez cały dzień.
U podnóża białej skały wiszącej nad szerokim tarasem było wejście do jaskini. Niżej młoda rzeka powoli toczyła swoje wody w cieniu lasu. Nad skośnym wylotem jaskini wysoka skała jak pięść podniesiona w górę odgrażała się bezwstydnie Wielkiemu Duchowi na nocnym niebie. Niektórzy uważali, że to Ciemny Cień odgraża się swemu bratu.
Lud Wyżyny Białych Skał wierzył w pradawny mit o dwóch braciach, którzy narodzili się z Matki Ziemi i Ojca Słońca. Jeden z braci to Wielki Duch, dobry i sprawiedliwy, który włada światem żywych. Pojawia się co noc na niebie jako Księżyc i czuwa nad losem plemienia. Jego brat, Ciemny Cień też niegdyś pojawiał się na nocnym niebie. Nie zawsze był ciemny. Wtedy, przed wiekami, w pogodną noc dwa księżyce tańczyły swój boski taniec. Gdy jeden był pełny i okrągły, drugi w tym czasie był w nowiu i robił się maleńki. Potem pierwszy zaczynał maleć a drugi rosnąć i tak wymieniali się przez całą wieczność. Pewnego jednak dnia jeden z braci zapragnął pokonać swego ojca i zająć królewskie miejsce na dziennym niebie. Myślał w swej głupocie, że zdoła pokonać Słońce! Jakże straszny był gniew Jasnego Ojca! Z jaką furią odrzuciła syna Matka Ziemia za zdradę, której się dopuścił. Strącili go z nieba i zamknęli pod ziemią właśnie tu, w tej jaskini. Zamknęli za nim wejście do czeluści. Na zawsze. Została tylko mała szczelina, by mógł przez nią spojrzeć czasem na świat, który utracił. Od tego czasu w Jaskini Upiorów na końcu sali ciemniało pęknięcie. To wąski korytarz prowadzący daleko wgłąb ziemi. Zimą biło z niego ciepłem a przeciąg przynosił ze sobą zawodzący szloch. Stare kobiety opowiadały legendy o niegodziwcach przegonionych przez Wielkiego Ducha do podziemnego świata za bluźnierstwa, największe przewinienie, jakiego może dopuścić się człowiek. Jedyne wejście do niego znajdowało się właśnie tu. W tej jaskini. Nikt nie odważył się pójść wąskim korytarzem wgłąb czeluści. Wręcz przeciwnie, trzymano się z daleka od tego miejsca.
Jaskinia Upiorów miała też inne wady. Wylot był trochę za duży. Wpuszczał zimno do płytkiej sali. Trzeba było okrywać wejście skórami. Ogniska kopciły a przeciąg rachował kości. Gromada nie lubiła tego miejsca. Kobiety szemrały, że za czasów Aitora, poprzedniego Silnego i ojca Sili, gromada zawsze zimowała w jaskini pod Białym Wzgórzem w zakolu wielkiej rzeki Via. Wygodnej, ciepłej i bezpiecznej. Mężczyźni, lojalni i odważni uciszali swoje kobiety, ale kto widział, żeby mężczyźni mogli zakazać kobietom gadania. Teraz odkąd Sili postanowiła nie wracać pod Białe Wzgórze, tułali się po Wyżynie Białych Skał i zajmowali na zimę taką jaskinię, jaka się akurat trafiła. Tej nie znosili najbardziej. Sili, jak to Sili wcale o to nie dbała. Śmiała się, gdy kobiety mówiły, że ze szczeliny wyjdzie kiedyś coś złego i będzie za późno, żeby uciekać.
– O co wam chodzi? Taka sama jaskinia jak sto innych! Ja sypiam tuż przy szczelinie, bo tu jest najcieplej. Najwyżej was obronię jeśli z niej coś wyjdzie.
Wokół rzadki i jasny las, w którym wielkie ssaki regularnie wyżerały całe podszycie. Rządziły tu drzewa: kapryśne sosny, poczciwe brzozy i zrzędliwe lipy, którym zawsze za ciasno. Rdzawy dywan mokrych liści połyskiwał w świetle ognisk obozowiska. Pachniał zbutwiałym już wspomnieniem lata. Zmierzch zapadał wcześnie.
Sili wyszła na szczyt wzgórza w czasie, gdy kobiety zdejmowały upolowane zwierzęta z ramion swoich mężczyzn i zabierały się do sprawiania łupu. Miały jeszcze dużo pracy a dzień kończył się już siąpiącym wieczorem. Doły do wędzenia były już pełne dymu. Kamienie do pieczenia wątroby rozgrzane w ogniskach a ruszt na dzika lub sarnę przygotowany nad paleniskiem.
Ze szczytu wzgórza Sili widziała wczesny jesienny zachód słońca ponad koronami drzew. Przestało padać, gdy dotarli do obozowiska. Chmury rozwiały się w pośpiechu. Robiło się zimno. Krótki dzień wpadał już w ziemię i zabarwił się na czerwono i pomarańczowo. Fioletowe smugi rozmazały horyzont. Na wschodniej stronie nieba wyłaniała się już ciemność przecięta gwiezdną rzeką w różowej mgławicy. Tą rzeką odpływali zmarli, by spotkać się z Wielkim Duchem o jasnym obliczu wśród nocy.
Dym z ognisk, który przez ostatnie dni snuł się przy ziemi, teraz unosił się w górę wraz z zapachem wędzonego mięsa. Przed jaskinią kilka szałasów z gałęzi i skór. W głębi jaskini w zapadającym mroku migotało światło ognia drżącego od niemowlęcego płaczu.
– Czyj to dzieciak tak krzyczy? Będzie z niego wojownik – powiedziała Sili, gdy zeszła ze wzgórza.
– To Pire, córka Os! – ktoś rzucił ze śmiechem.
– A! Pire! Zuch, dziewczyna! Może nie będę pierwszą i ostatnią Silną w tej gromadzie! Tutaj – wskazała swój szałas a potem leżącego wśród martwych zwierząt mężczyznę przyniesionego przez Avo. Wyglądał, jak jedno z trofeów ostatniego polowania. Wcale nie dawał znaków życia.
– Przynieś wodę i daj mi sakwę z szydłami i ścięgnami. Pozaszywam mu niepotrzebne dziury – rzuciła do kobiety z pęczkiem chrustu na plecach i weszła za Avo do szałasu. Olbrzym położył rannego na posłaniu i schylony wyszedł w pośpiechu. Nie znosił szałasów. Wszystkie były dla niego za małe. Natychmiast dostawał w nich duszności. Nie bał się wilków, niedźwiedzi i złych duchów ale ciasne letnie szałasy przyprawiały go o bardzo podły humor. Przez całe lato sypiał pod gołym niebem nawet w niepogodę. Czasem tylko budował dla siebie zadaszenie z gałęzi i liści, kiedy deszcz padał zbyt długo i zbyt mocno.
– Zawołajcie mnie, jak się ocknie – nakazała Sili gdy wyszła z szałasu, w którym oczyściła i zeszyła rany nieznajomego. Zostawiła go nagiego. Sarnią skórką okryła tylko jego tułów, żeby nie zmarzł. Chorą nogę pozostawiła odkrytą. Nie chciała, żeby rany zawilgły albo żeby dotykały ich skóry zwierząt. Zaobserwowała, że zwierzęce futro sprzyjało jątrzeniu się ran i cuchnącej ropie. Nie wiedziała dlaczego, ale chciała, żeby ten człowiek przeżył. Była przygotowana na to, że za dzień lub dwa może będzie musiała uciąć mu tę nogę.
– Po co ci ten chłoptaś? – Avo śmiał się z ustami pełnymi jeleniej wątroby. Myśliwi wokół dużego ogniska jedli łapczywie i szybko ale nie przegapili okazji do głośnego śmiechu. Rozsunęli się, by zrobić miejsce dla swojej Silnej, ale ona nie usiadła z nimi. Minęła swoich ludzi i zeszła w ciemność do strumienia umyć zakrwawione ręce.
Kobiety krążyły wokół szałasu Sili zaciekawione. Nieznajomy był piękny. Inny niż mężczyźni z plemienia z Wyżyny Białych Skał. Bardziej miękki, delikatny i smukły. Wśród znudzonych dziewcząt szybko rozeszła się wiadomość, że myśliwi przynieśli z polowania coś ciekawszego niż tylko dziki i sarny. Wplotły we włosy ptasie piórka i barwione ochrą rzemyki. Tłoczyły się przed szałasem i każda chciała tylko przez chwilę popatrzeć. W końcu pojawił się ktoś nowy. Nawet jeśli miał nie dożyć następnego poranka to stanowił sensację. Nawet, jeśli był nieprzytomny i trawiony wysoką gorączką i tak rozchylały futra zawieszone u wejścia do szałasu by w świetle niewielkiego paleniska popatrzeć chwilę na nieznajomego mężczyznę. W dodatku był nagi.
Żyli przecież w tak niewielkiej grupie. Było ich pięćdziesięcioro dziewięcioro. Czasem bywało kilkoro więcej, czasem kilkoro mniej. W odwiecznym wyścigu raz trochę przewagi miało życie, raz śmierć. Ale i tak wciąż oglądali te same twarze. Zwłaszcza teraz, gdy zima zamknęła ich w najbliższej okolicy jaskini, pojawienie się kogoś obcego, innego i w dodatku pięknego, wzbudziło poruszenie.
Mężczyźni przyglądali się temu poruszeniu z niesmakiem. Milczeli wszyscy z wyjątkiem Avo.
– Ejże, dziewczyny! On długo nie pożyje – powiedział i przełknął duży kawałek mięsa. Nie widziałyście jego nogi? Za dwa dni rzucimy ją psom do ogryzienia.
Myśliwym hordy Smoczych Pazurów nie był potrzebny żaden obcy. A ten w dodatku wyglądał na prawie martwego. Poza tym uznali, że to rolnik z osady. Nie miał wprawdzie dłoni upstrzonych odciskami, zgrubiałych i ciemnych od obcowania z czernią ziemi, ale pod futrem miał tunikę z lnu. Łowcy z Wyżyny Białych Skał nie potrafili wytwarzać tkanin. Nosili ubrania uszyte ze skór. Widzieli już tkaninę z lnu lub z wełny na grzbietach przybyszów z południa. Wszyscy oni nosili takie ubrania. Unari, brat Sili, który mieszkał przez jakiś czas w rolniczej osadzie a potem sam został rolnikiem, też takie miał. Nie mogło być pomyłki. Cóż im po rolniku? Nie umiał polować, wiec był bezużyteczny. Jeśli dodatkowo nie będzie miał nogi, to cóż im po takim znajdzie.
– Wrzucimy go do rzeki.
– Może lepiej zostawić go w lesie.
– Nie… podrzucimy go ciotce Varpu. Zajeździ go na śmierć – powiedział jeden z myśliwych a reszta zaczęła się głośno śmiać.
Otworzył oczy. Nie mógł się poruszyć. Wisiało nad nim wnętrze dużego szałasu ze skór i gałęzi. Na środku niewielkie ognisko. Zapach futra, wilgotnego dymu i ziół. Nie czuł niczego przez krótką chwilę. Potem nagłe uderzenie bólu i całkowite otrzeźwienie. Obok siedziała kobieta. Była dziwna a jej twarz ginęła w cieniu. Wcale mu się nie spodobała. Gdy oswoił się z półmrokiem zobaczył, że była blada i miała paskudną bliznę na twarzy. Nachylała się nad nim i ocierała mu pot z czoła. Miał wysoką gorączkę. Kobieta podała mu napar z ziół w drewnianym kubku. Był wśród myśliwych. Oni nie mają naczyń z gliny – pomyślał. Zaraz potem twarz kobiety rozmazała się i zatonęła w mroku. Gdy się znów na chwilę ocknął, ktoś go podnosił jak dziecko i przenosił. Poczuł ostry zapach ciała mężczyzny. I znów uderzył go tak silny ból, że musiał uciec przed nim w omdlenie. Porzucił chore ciało. Jego duch bez cierpienia i lęku opuścił szałas kobiety z blizną, uniósł się w górę i w ciemnościach nocy wzleciał, by upewnić się, że gwiazdy wciąż tam jeszcze są w górze, że chce je jeszcze oglądać. Gdyby nie miał na to ochoty, jaki sens miałaby próba powrotu do umierającego ciała. Po co miałby za nim tęsknić. Po co się przy nim upierać, skoro jest tak słabe i niedoskonałe. Tak cudownie byłoby zostawić je tam w dole i nigdy już nie zmagać się, nie walczyć, nie przegrywać. Coś jednak nie pozwoliło mu wznieść się do wielkiej jasnej gwiazdy wędrującej i jej młodszej siostry królujących wspólnie na południowej stronie jesiennego nieba. To ból ściągnął go znów do szałasu bladej kobiety i wyrwał z jego gardła zwierzęcy skowyt. Znów zemdlał, ale jego dusza już nie uleciała do gwiazd. Straciła skrzydła. Opadła z sił, zapłakała nad swą niewolą.
– Hej… ty… obudź się – usłyszał kobiecy głos nad sobą. Musiało minąć dużo czasu. Było mu zimno. Poczuł klepnięcie w twarz. Nie chciał się ocknąć. Zacisnął mocniej oczy, jakby ktoś próbował mu je otwierać siłą.
– Odzyskał przytomność – powiedziała kobieta do kogoś, kogo obecności wcale nie wyczuwał. Noga wciąż bolała, chociaż mniej. Ona mówiła językiem plemienia łowców z Wyżyny Białych Skał. Dzikuska. Rozumiał ich język. Nauczył się od dziewczyny z łowieckiej gromady. Uciekła od swoich, bo chcieli ją oddać mordercy jej męża. Dzicy mają taki durny zwyczaj. Gdy ktoś zabije mężczyznę to może sobie wziąć jego kobietę. Powinien tylko ją karmić. No i jej dzieci, jeśli je ma, ale nikt tego nie sprawdza. Kena. Miała na imię Kena.
Kena była młodziutka. Jeszcze nie rodziła, gdy przyszła do osady i padła na kolana błagając, żeby ją przyjąć. Przygarnął ją. Była bardzo słodka. Ciągle śpiewała jak ptaszek. Szybko zaszła w ciążę i oboje bardzo się cieszyli, że będą mieli dziecko, ale ona zmarła przy porodzie. Ich córeczka też nie przeżyła. Przeszywający ból. Tym razem nie w nodze.
Kobieta z blizną próbowała z nim rozmawiać ale on wciąż trwał na cieniutkiej linii między życiem a śmiercią i wahał się, co wybrać. Tam była Kena. Tu ból.
– Jestem Sili – powiedziała tak łagodnie, że otworzył oczy nieco zdziwiony. Jej głos, spokojny i głęboki nie pasował do twarzy bladej i ukrytej w cieniu rozczarowań.
– Ja Oier. – szepnął prawie bezgłośnie. Orli nos czynił jego twarz nieco drapieżną. Za to ciemne oczy otoczone czarnymi rzęsami, których zazdrościły mu kobiety, przydawały jego spojrzeniu słodkiej powłóczystości. Ta wewnętrzna sprzeczność była jądrem osobowości Oiera. Po wypowiedzeniu tych dwóch krótkich słów zasnął na całą dobę. Była tam, gdy znów się obudził. Podała mu ciepły napar i przyniosła kawałek wątroby upieczony na kamieniach. Nie miał sił usiąść, więc karmiła go cierpliwie po małym kęsie. Po dwóch dniach miał dość sił, żeby wyciągać rękę po podawane kęsy i wkładać je do ust.
Był osadnikiem z południa. Mieszkał w dużej osadzie, założonej kilka lat temu w pobliżu ujścia małego dopływu Wielkiej Rzeki Via. Nie uprawiał ziemi. Zajmował się czymś, czego nie potrafił wytłumaczyć Sili. Brakowało mu słów w języku ludu Wyżyny Białych Skał. Pokazywał rękami jakieś niezrozumiałe dla Sili ruchy. U osadników tak jest, że jedni zajmują się tym, inni tamtym. Sili już o tym wiedziała, choć trudno jej było zrozumieć dlaczego tak gmatwali zwyczajne rzeczy. Jej lud żył prościej. Mężczyźni polowali a kobiety zbierały w lesie wszystko, co było potrzebne: owoce, grzyby, orzechy, jaja, drewno na opał i tysiące innych darów lasu i wody. Nie dzielili się zadaniami. Nie mieli zawodów.
Oier trochę mówił a trochę pokazywał rękami. Zabił kogoś. Sili zrozumiała, że w walce. Że to był mężczyzna, który go zaatakował. Oier opowiadał cicho i dość chaotycznie.
– Skazały mnie na śmierć a przecież ja się tylko broniłem. Każdy ma prawo się bronić. Nic złego nie zrobiłem.
– Kto cię skazał?
– Rada kobiet.
– One u was rządzą?
– Kilka starszych kobiet należy do rady i one podejmują decyzje i rozsądzają spory. On był synem jednej z nich – próbował podnieść głowę, ale opadła na posłanie – dlatego nie chciała mnie wysłuchać.
– Leż. Nie ruszaj się.
– Boli mnie noga – powiedział a ona spojrzała na skórę, którą był przykryty.
– Podziurawili mnie włóczniami ale im uciekłem.
O tym, że nie miał nogi, która wydawała się wciąż boleć dowiedział się dopiero nazajutrz. Był nieprzytomny, gdy Sili mu ją odcinała. Miał szczęście. Dopiero, gdy zaczął dźwigać się do siadania zrozumiał, że coś było nie tak. Nie rozpaczał, nie płakał, nie lamentował. Przestał tylko mówić na kilka dni. Rana goiła się dobrze. Odcięta noga wciąż go jednak bolała. Zaglądał pod okrycie, by upewnić się, że to nie był sen i że rzeczywiście jej nie ma.
Sili nuciła najcichszą modlitwę. Rozgrzewała kamienie w ognisku, ubierała rękawice i wkładała je do drewnianej misy z wodą. Gdy woda zawrzała, wrzucała do niej zioła i korzenie. Poiła tymi naparami rannego. Karmiła go najdelikatniejszymi kęsami. Ludzie zaczęli szemrać. Przyglądali się podejrzliwie swojej Silnej zajętej przez kilka dni i nocy ratowaniem życia obcego mężczyzny. Nie dość, że Sili podeptała wszystkie tradycje swego ludu? Nie dość, że sięgnęła po władzę przynależną tylko mężczyznom? Jeszcze brakowało, żeby znalazła sobie kochanka! Szamanka! Zawsze dziewica! Kobiety jak zawsze plotkowały zjadliwie. Mężczyźni spluwali z niesmakiem.
– Cicho tam! – krzyknęła Sili, gdy dotarły do niej utyskiwania. Gromada zastygła. Ich Silna była zła – Dość tego! Wiecie dobrze, że jak mam ciężko chorego, to nie jestem Silną tylko, jak dawniej, szamanką! Avo! Zabierz tych rozwalonych przy ognisku leni na polowanie! Kiedy mają za dużo wolnego czasu robią się nieznośni. Przegoń te zrzędliwe kobiety do lasu! Jeszcze są grzyby. Niech nazbierają i zrobią brury z grzybami. A resztę niech ususzą. Mam dość słuchania tych bzdur! Będę robiła to, na co mam ochotę!
Gromada Smoczych Pazurów odetchnęła z ulgą po ucięciu nogi przybłędy. Nie musieli już się go obawiać. Teraz on był kaleką. Żadna kobieta nie zechce nawet na niego spojrzeć. Przestał się liczyć. Przestał budzić zainteresowanie. Dziewczęta, które jeszcze kilka dni temu zaglądały zaciekawione do szałasu Sili, by pogapić się na pięknego znajdę, zajęły się robieniem koralików z kości i drewna korzennego. Zapomniały o jego istnieniu. Nie miał nogi, był nikim.
Tymczasem Oier wciąż nocował w szałasie Sili. Ona też wcale nie miała zamiaru przenieść się do jaskini, jak robiła to zazwyczaj, gdy przychodziły nocne przymrozki.
– Mam go stamtąd wynieść? – pytał Avo już po raz czwarty.
– Odczep się, Avo.
W całym plemieniu zamieszkującym Wyżynę Białych Skał szamanki pozostawały niezamężne. Były dziewiczymi matkami dla swoich gromad. Zawsze tak było. Raz wybrane przez swoją mentorkę na następczynię i uczennicę, nie brały udziału w zwyczajnym życiu swoich rówieśników. Zostawały oblubienicami Wielkiego Ducha, kobietami ze światłem księżyca w oczach.
Czas letniego przesilenia, gdy cały ich lud miał gody, szamanki spędzały samotnie obcując z duchami przodków. Gdy wokół powietrze drżało od pożądania, gdy dziewczęta ubierały na głowy wieńce z kwiatów i ziół a potem rzucały je do rzeki a młodzieńcy prężyli muskuły i płynęli, by je wyłowić, szamanki pląsały samotnie otoczone duchami i zjawami. Zjadały małe niepozorne grzybki, które otwierały im bramy do zaświatów. Nikomu innemu nie wolno było ich zażywać. Nikomu innemu nie wolno było przekraczać tych bram za życia.
Sili straciła zainteresowanie mężczyznami, gdy jako młodziutka dziewczyna została zaatakowana przez niedźwiedzia i oszpecona. Niedługo potem jej ojciec Aitor zginął w walce. Sili wstała odważniej niż mężczyźni i przejęła po nim władzę. Swe kobiece potrzeby zostawiła za sobą na zakrwawionym klepisku jaskini pod Białym Wzgórzem, gdzie w zakolu Wielkiej Rzeki Via jej gromada spędzała kiedyś zimy. Tam umarł Aitor. Ta śmierć zmieniła życie Sili na zawsze. Jej dłonie okrzepły od noszenia broni, jej ramiona były silne a męski strój pogrzebał jej dziewczęce marzenia o idealnym wianku wyłowionym z rzeki przez idealnego chłopca. Była nie tylko szamanką, była Silną. Właściwie była Silnym. Nikt dotąd nie słyszał, by kobieta sprawowała władzę. Nie istniał żeński odpowiednik słowa Silny. Silny, to przywódca. Silny to najsilniejszy i najmądrzejszy mężczyzna w gromadzie, który podejmuje decyzje za całą hordę. Wszyscy są mu posłuszni a on samotnie bierze na swe barki odpowiedzialność za ich życie. Czy jako Silny miała prawo do zamążpójścia? Każdy Silny chciał mieć syna, który miałby szansę też zostać Silnym. Czy Sili nie miała do tego prawa? Nikt dotąd nie słyszał, by Silny sam sobie urodził następcę.
Potrafiła radzić sobie z rozgorączkowanymi głowami mężczyzn, chociaż każdy z nich miał więcej tężyzny od niej i każdy pragnął władzy bardziej niż ona. Umiała opanować ich wybuchy złości, przekonać do swoich racji a nawet zmusić do posłuszeństwa. Potrafiła ujarzmiać krewkich pieniaczy, usadzać skłonnych do bijatyk, uspokajać panikarzy i mobilizować maruderów. Zastanawiała się, czy poradziłaby sobie z ich sprzeciwem, gdyby związała się z Oierem. Wybuchłaby wielka awantura. Oier był obcy. W dodatku był kaleką. Nigdy nie zostanie myśliwym a tylko to dawałoby mu szansę na akceptację wśród łowców wielkiego zwierza.
Oier zasnął. Patrzyła na niego, gdy pod jego powiekami płynęły senne obrazy. Chciałaby je zobaczyć. Położyła się obok, jakby mogła leżąc blisko choćby podsłuchać sennych opowieści Oiera – Znajdy.