Jego twarz wydaje mi się znajoma. Podobna do innej twarzy, którą kiedyś znałam. Wysokie czoło, z jedną skośną zmarszczką, groźną jak pozioma błyskawica. Prawie bezbarwne tęczówki i nieregularne, okrutne usta. No i ta sylwetka. Chuda i żylasta. Jak u starego rockmana, który wypił morze whisky i wciągnął tak dużo drugów, że już nigdy nie nabierze ciała. Zakonserwowany w nieokreślonym wieku jak w formalinie. Stary i młody. Spełniony i złamany zarazem. Mój ojciec. Cały ojciec. Był w tym samym wieku, kiedy go widziałam ostatni raz. Zniknął latem, dwa dni przed moimi dwudziestymi urodzinami. Zabrał matce wszystkie oszczędności. Jej oszczędności. Nie przyłożył do nich ręki. Matka pracowała w klubie jazzowym jako barmanka. Na jej barze zawsze wisiał łańcuszek straceńców i rozbitków. Polewała im i słuchała ich monotonnych historyjek. Jedna podobna do drugiej jak łzy. Dostawała duże napiwki. On grał w tym klubie. Był saksofonistą. Najlepszym, jakiego słyszałam. Najlepszym w Londynie.
Matka rozbiła wszystkie talerze w domu, kiedy usłyszała, że zapisał mnie do szkoły muzycznej. Zaczęłam od skrzypiec, ale wylądowałam na kontrabasie. Jazz, wiadomo.
– Kontrabas jest w każdym jazzowym bandzie jak ożywczy powiew morskiej bryzy. Wnosi to seksowne drżenie strun. Wibracje w systemie nerwowym pozostałych muzyków i słuchaczy – mówił ojciec. – Ważniejszy od kontrabasu jest tylko saksofon – śmiał się głosem ochrypłym od papierosów.
Mężczyzna, który nam otworzył jest podobny do mojego ojca. Muszę odwrócić wzrok. Po co mi widok faceta podobnego do mojego starego? Życie jest i tak wystarczająco beznadziejne.
– Wchodźcie – mówi krótko. Żadnego dzień dobry, żadnego miło, że jesteście. Pokazuje, gdzie mamy iść i znika w ciemnym korytarzu.
Nie grałyśmy jeszcze w Pradze. To nasz pierwszy raz. Praga jest ładno-brzydka. To, co zostało po dawnych czasach wnosi królewski majestat czeskiej monarchii i spokojną solidność. To, co powstało w czasach agresywnego komunizmu, jest tandetne i razi w oczy jak neonówka w burdelu. Nie pasuje do niczego. Burzy wszelką harmonię. Wkurza i skłania do poszukiwania buldożera, żeby to zrównać z ziemią. Nie mogę znieść widoku zniszczonego krajobrazu. Jestem Angielką. Anglicy maja na tym punkcie świra, dlatego Anglia jest piękna.
Dziwne, że nie dotarliśmy do Pragi ani w dawnych czasach, kiedy było nas dwanaścioro i jeździliśmy po Europie autokarem z prawdziwą wanną i barkiem z drinkami, ani potem, kiedy wszystko się spieprzyło i zostałyśmy tylko my trzy.
Najpierw odszedł Gerard. Wrócił do swojej dziury w środku Alp. Nie powinien był wyjeżdżać ze Szwajcarii. Nie nadawał się. Harry machnął wtedy ręką i powiedział, że bez Gerarda będzie nawet lepiej, ale mylił się. Harry potrafił sam zorganizować trasę, koncerty, wynegocjować warunki i obudzić tych wszystkich pijaków, jak trzeba było grać, ale Gerard był duszą tego bandu. Przy nim graliśmy prawdziwy jazz. Nie jakieś tanie kawałki pod mierną publikę, tylko jazz. Jazz, który pulsował nam w żyłach. Żywy. Zmieniający się z dnia na dzień. Obłędny. Doprowadzający nas i publiczność w stan hipnozy. Jak ciekła lawa. Kiedy odszedł Gerard, band rozpoczął umieranie. Stopniowe stygnięcie. Najpierw powolne, które zaczęło się w dniu, kiedy zgodziliśmy się na zagranie na weselu. Dobrze płacili i Harry się ucieszył. Miał za co zapłacić rachunki. Potem zwolnił pianistę i klarnecistę. Powiedział, że damy sobie bez nich radę a będzie taniej. Ich gażę wypłacał sam sobie. Dowiedziałam się o tym po roku, czy dwóch. Umieranie trwało dalej. Odchodzili wszyscy zabierając ze sobą brzmienie swoich instrumentów i swoje dusze. Została po nich pusta cisza. Ostatnia odeszła Isabelle ze swoją gitarą. Była genialna i piękna. Hiszpanka z temperamentem godnym flamenco. Kochałam ją. Byłyśmy razem przez dwa lata. Odeszła z bandu. Odeszła ode mnie. Zabrała nie tylko gitarę. Zabrała wszelkie światło, perlisty śmiech, białe zęby.
Ciemnym korytarzem dochodzimy do obskurnej suteryny. Grzyb jak otwarta rana odsłania egzemę dziesięciu kolorów farb, którymi malowano ściany przez ostatnie sto lat. Mia poprawia makijaż. Lilly tańczy kankana na małej scenie. Piwnica cuchnie stęchlizną.
Przed nami stoją puste jeszcze krzesła widowni. Może ze czterdzieści albo pięćdziesiąt. Okropnie ciasno. Jedno małe okno po naszej lewej, dość wysoko pod sufitem. Okno jest uchylone i wpuszcza do wnętrza tętno żywego miasta.
Stroję altówkę. Wolałabym kontrabas. Saksofon, tuba i kontrabas, byłyby przyzwoitą kombinacją, ale nie mamy jak wozić kontrabasu. Jeździmy małym Citroenem z półokrągłym dachem. Altówka do niego wchodzi, kontrabas nie. Lily i Mia czyszczą ustniki.
Wchodzi kilku pierwszych słuchaczy. Siadają i zapalają papierosy. Jeden facet z długimi siwymi włosami. Drugi brodaty. Gapią się na nas. Lily puszcza oko do tego z brodą. Nie potrafi się powstrzymać. Zagrzybiona piwnica wypełnia się po brzegi. Nawet pod ścinami na podłodze siedzi kilku gości w skórzanych kurtach i z tatuażami. Na scenę wychodzi ten, który nas wpuścił. Chrząka, żeby uciszyć szum rozmów.
– Zagra Trio Jazzowe w składzie Lily – saksofon, Mia – tuba, Viola – altówka.
Nie wysilił się. Nie chce mu się nawet powiedzieć o nas kilku słów. Wysłałyśmy mu wszystko mailem. Olał to.
Ktoś tam się zaśmiał. To z tej cholernej altówki. Musimy kupić auto z płaskim dachem, żeby dało się zamontować futerał na kontrabas. Kilku klaszcze niemrawo. Nie spodziewali się cudów. Bilety były za tanie. Gdyby zapłacili słono za wstęp na koncert, byliby bardziej zainteresowani. Podjęłam właśnie decyzję. Podnosimy ceny. Od jutra. Koniec z tym dziadowaniem. Koniec z tanimi motelami przydrożnymi, w których trzeba mieć wielkie korki w uszach, żeby nie słyszeć autostrady. Koniec. Albo płacą, jak trzeba, albo nie gramy. Może to będzie koniec, ale za takie grosze i tak nie przetrwamy.
Zaczynamy od klasyki. Trochę lżej i bez zadęcia. Potem rozkręcamy się na serio. Dobrze nam idzie. Lily gra świetną solówkę. Zupełną improwizację. Nagle zrzuca sweterek prawie nie przerywając gry.
– Ściągnij coś jeszcze! – krzyczy ktoś z końca sali. Kątem oka spoglądam na Lily. Rozpinała bluzkę. Przed końcem utworu jest w samym biustonoszu. Ta Lily jest walnięta.
– Dalej, dziewczyny!
Mia rozpina zamek sukienki i w sekundę zostaje w samych majtkach. Nigdy nie nosiła stanika.
– Viola! Viola! – skanduje widownia. Nie chcę się rozbierać. Nie, żebym miała jakieś opory co do własnej nagości, ale to jest koncert do cholery! To jest jazz. Nie umiem grać nago.
– Viola! – Lily robi miny – ściągaj te łaszki! No dalej!
Nie wiem co robić, ale czuję ciepło w całym ciele. Takie ciepło, jakie się lubi. Rozbieram się. Do naga. Lily i Mia też. Podnosi się wrzawa. Słuchacze początkowo rozgrzani widokiem trzech nagich kobiet pokrzykują i pogwizdują, ale po chwili przestają. Słuchają muzyki! Cholera, słuchają! Słuchają w tak wielkim skupieniu, jak wielkie jest nasze granie. Pomimo niedoskonałego zestawu instrumentów, pomimo braku kontrabasu. Pomimo grzyba na ścianie. W życiu tak dobrze nie grałyśmy. Wolne. Niczym nieskrępowane. Muzyka płynie. Pulsuje. Pląsa. Cichnie miasto za oknem suteryny.
Dostajemy owacje na stojąco. Facet podobny do mojego ojca wypłaca nam podwójną gażę pod warunkiem, że zagramy nazajutrz. Co ciekawe, nie stawia warunków. Żadnego wymogu, że mamy się rozebrać. Ani słowa o tym. W futerale mojej altówki jest drugie tyle w napiwkach od gości. Tak, zagramy jutro. Nie wiem, czy nago. Może tak. Gramy lepiej. Widownia jest pobudzona. Martwa muzyka odżywa.
Wieczorem Mia wpisuje na naszej stronie internetowej informację, że gramy w ubraniu lub bez. Rano kupujemy dużą Skodę z płaskim dachem. Trzeba będzie po koncercie jechać po mój kontrabas. Muzyka jest światłem w ciemnościach.
Zdjęcia Jan Saudek