– Doskonały wykład proszę kolegi! – głośne wołanie profesora Wilka zatrzymuje mnie na korytarzu. Wysłuchał mojego wykładu o kulturze amfor kulistych na terenach Polski siedząc w ostatniej ławie. Kiwał głową z zadowoleniem, gdy zgadzał się z tym, co mówiłem. Kiedy nie zgadzał się z moim zdaniem, zrywał się na równe nogi, jakby chciał mnie zrzucić z katedry przy pomocy solidnej prawej prostej w nos i sam skończyć wykład. Potem opanowywał się, siadał na miejscu i dłuższą chwilę kiwał głową z dezaprobatą. W porównaniu z beznamiętnymi minami studentów jego reakcje były dla mnie jak ożywcza bryza w duszny dzień.
Zawołanie profesora odbite kilkakrotnie od ścian korytarza brzmi bardziej jak straszliwa reprymenda niż jak pochwała. Taki już jest profesor. Nie umie mówić inaczej. Zawsze podniesiony głos i drgająca w nim irytacja nie znikają nawet, gdy kogoś chwali. Efekt ściśnięcia gardła u rozmówcy profesora wzmacniają jego wielka, wyciosana z drewna szczęka i krzaczaste brwi, dawniej czarne jak u towarzysza Breżniewa, a teraz oblepione nalotem siwizny gęstniejącym z każdym rokiem. Potrafi doprowadzać studentów do omdleń ze stresu, gdy z impetem naciera swym potężnym głosem na skulonego pierwszoroczniaka, zaraz po wpisaniu mu do indeksu: „bardzo dobrze”, ale jeszcze zanim odda mu indeks do rąk.
– A, dziękuję panie profesorze. Miło dostać pochwałę od samego mistrza.
Korytarz oświetlony trupim fioletem jarzeniówek odprowadza mnie do wyjścia. Zima uderza w twarz bez ostrzeżenia. Zasypany samochód niczym nie różni się od innych na parkingu. Po prostu jedna ze stu takich samych kup śniegu. Który to numer rzędu? Tablice z numerami rzędów też zostały zasypane. Po kwadransie poszukiwań i przemyśleń mam prawie pewność, że ta konkretna kupa śniegu w szóstym rzędzie jest moja. Wykopaliska potwierdzają tezę. Rękawiczki znów zgubiłem, więc po odkopaniu samochodu nie mogę utrzymać kluczyka w zgrabiałej dłoni próbując trafić do stacyjki. Klucz spada na podłogę. Włączona lampka na suficie nie oświetla podłogi. Wkładam palce w topniejącą maź wniesioną do auta na butach. Miasto szare od pomieszania bieli śniegu z mrokiem ludzkich dusz tego miasta. Parkowanie graniczy z nadnaturalnym zbiegiem zdarzeń wywołanym przez opiekuńcze anioły.
Zamek w skrzynce na listy jak zawsze zacina się przy ujemnej temperaturze. Szron na kopercie. Nadawca: Giordano Bruno.
„Drogi Przyjacielu,
To, co Sława, moja była żona, miała mi do przekazania zatrzasnęło z hukiem pewien okres w moim życiu. Mógłbym go nazwać „czas złotego chłopca”.
Złoty chłopiec to archetyp. Symbol zakodowany gdzieś głęboko w zbiorowej świadomości. Złoty chłopiec błyszczy i wygrywa. Byłem złotym chłopcem od dnia odejścia z rodzinnego domu. Mój dom nie był miejscem stosownym dla złotych chłopców, złotych myśli i wszelkiego złota. Może tylko mój ojciec był, jak matka mawiała, „złotą rączką”. Ale to raczej groteska. Ojciec zresztą, dawniej wspaniały pilot oblatywacz, skończył jako niewolnik matki. Bezwolny, słaby i skulony. Powoli z podziwu i szacunku moje uczucia w stosunku do ojca zaczęły stygnąć i tracić pion. Gdy pierwszy raz poczułem dla niego pogardę, musiałem natychmiast spakować plecak, wiesz, ten zielony z napisem „Fuck the army” i wyjść z domu, by nigdy więcej w nim nie zasnąć. Bywać tak, czasem, ale nie zasnąć. To sen w jakimś miejscu czyni go domem. Nie jawa. Ten stan nieświadomości, półśmierci powoduje, że uznajemy miejsce za zdatne do życia. Bezpieczne.
A więc byłem naznaczony złotym dotknięciem. Wierzyłem w siebie, w ludzi, w sprawiedliwość. Nie w to, że panuje. W to, że można ją wywalczyć. Że trzeba o nią walczyć. To wówczas wystarczało. W tych czasach nie spodziewałem się sprawiedliwości. Walczyłem o nią. Wiedziałem, że jej nie było. Nie byłem pogodzony. Byłem zbuntowany! Ale gdy wówczas zamknięto mnie w więzieniu byłem tytanem! Prometeuszem! Byłem dumny i wściekły zarazem. Przeglądałem się w pękniętym więziennym lusterku do golenia i widziałem prawdziwego siebie. Odbicie w lusterku bardzo mi odpowiadało, choć to spękanie nosiło już brzemię późniejszych wydarzeń w moim życiu. Ale wtedy byłem więźniem politycznym. Herosem. Własnej pychy nawet nie próbowałem pohamowywać. Widzisz Przyjacielu? Opatrzność dała mi za to po nosie. Ona nie znosi pychy. Zawsze ją karze.
Skończyły się czasy więzień, walki i pobić w milicyjnych sukach. Przyszedł czas na nocne rozmowy z przymrużonymi od dymu papierosowego oczyma. Czas pierwszych wolnych wyborów, które podniecały równie mocno, jak pierwszy rozpinany własnoręcznie biustonosz. Wzruszenia. Uniesienia. Zwycięstwo. Rozpierająca potrzeba działania.
Wreszcie szczyty i zaszczyty. Z wysokości lepiej było widać. Nie mogłem się pogodzić z tym, co kątem oka można było zauważyć, gdy stoi się wystarczająco wysoko. Dalej trzeba było walczyć. Wróg już nie był taki łatwy do określenia. Nie miał już jednej nazwy. Potrafił kryć się w osobach do których miałem pełne zaufanie. Trzeba było zrywać przyjaźnie, trzaskać drzwiami, grozić policją, sprzątać brudy, które ktoś wmiótł pod mój własny dywan. Ilu osobom zepsułem świetnie zaplanowane przedsięwzięcie? Ilu było takich, którzy uważali, że nie rozumiem nowych czasów. Że teraz moralnym obowiązkiem jest się bogacić. Nawet w sposób niemoralny. Takie czasy.
Sława była zdenerwowana i mówiła chaotycznie. Jakieś oskarżenie w prokuraturze. Jakiś proces sądowy. Miałem się stawić. Na pierwszą rozprawę. Korupcja. Przyjęcie korzyści majątkowej. Ja? Zostałem oskarżony? O co? Przez kogo? Nie wiedziała. Jak? Nie znała odpowiedzi? Nie chciała już ze mną rozmawiać, bo ponoć wrzeszczałem „jak zwykle”.
Cisza wokół a w głowie coś piszczy. Jechać. Jechać. Walczyć. Niewinny człowiek stawia się w sądzie. A skąd to oskarżenie? Skoro ktoś to wymyślił, to miał jakiś powód. To musiał być ktoś, komu nie uścisnąłem śliskiej łapy. To mogły być trzy, cztery może pięć osób. Ktoś, kto się o mnie potknął. Eliminacja? Nie. Już mnie tam nie ma. Stanowisko zajął ktoś bardziej „do życia”. Zemsta. Lepiej. Zemsta jest jakaś czystsza. Skoro tak, to oprócz sfabrykowania oskarżenia z pewnością sfabrykuje też dowody. Inaczej musiałby być kretynem. A jeśli zrobi to dobrze? Jeśli dobrze to przemyślał? Jeśli nie jest kretynem? Pójdę do więzienia jako pospolity złodziej. Nie jechać. Nie jechać! Ukryć się gdzieś i przeczekać. Poszukiwany? Skazany? Bez pracy. Bez kart kredytowych. Bez dokumentów tożsamości. Brazylia? Czy gdzie to się ukrywają ci bandyci? Ależ absurd! Nigdy w życiu! Jechać! Sfabrykowane dowody przerzuć i wypluć! Tego sukinsyna, który to wymyślił złapać za gardło i wycisnąć z niego flaki!
Nowy Jork był tego dnia głupio wesoły. Upalny wieczór. Wilgoć w powietrzu. Klimatyzatory w zaułkach warczały na mnie po drodze. Chodziłem po mieście na piechotę. Wszędzie miałem blisko. W miarę blisko. Mieszkanie było w połowie drogi między gmachem ONZ i Central Park. Rano do pracy kilka przecznic, wieczorem do parku na bieganie kilka przecznic.
Ślepiec z ciemną skórą i afrykańskim bębenkiem wprawia przechodniów w rytmiczne wibracje. Graffiti na murze tańczy kolorami w rytm bębenka. Wejście do metra nieczynne z powodu awarii schodów ruchomych, jakby Nowojorczycy nie potrafili już chodzić po schodach, które się nie ruszają. Sznur żółtych taksówek i wszystkie zajęte. Wolnych nie ma w tym mieście. Nigdy. Bezdomny pies rozgrzebuje śmietnik z lewej. Bezdomny człowiek rozgrzebuje go z prawej. Obaj strasznie parszywi, ale człowiek śmierdzi a pies nie.
Za rogiem antykwariat, w którym kupiłem kiedyś wspaniałe ryciny z XVIII wieku. Gotyckie katedry Francji. Piękna rzecz. W antykwariacie zawsze pachnie pastą do podłogi i anyżkiem. Za ladą stoi anyżkowy starszy pan w tweedowej marynarce z zamszowymi łatami na łokciach. Zawsze uśmiechnięty, jakby wraz z książką sprzedawał klientowi jakąś wielką tajemnicę. Jakby do każdej książki dodawał kolejne życie do przeżycia gratis.
Już po drodze żegnałem to miasto. Jakbym miał nigdy więcej go nie zobaczyć. Myślałem o pakowaniu i wyjeździe. Walizkę pożyczyłem koledze. Wraca z Meksyku z dwa dni. Trzeba załatwić sprawy przed wyjazdem. Pozbyć się palmy z salonu. Komu dać taką wielką palmę? Urlop bezpłatny. Tak, to jest wyjście. Mam nadzieję, że się zgodzą. Zespół sobie poradzi. Zawsze można konsultować sprawy przez telefon. Ile to może potrwać? To znaczy proces. Nie zakładałem siedzenia w więzieniu. Nawet nie brałem pod uwagę urlopu dłuższego niż czas trwania procesu. Ile teraz trwają procesy w Polsce? Diabli wiedzą. Parę lat temu ciągnęły się jak latynoskie seriale. Mieszkanie na Manhattanie. Zostawić i płacić miesięcznie majątek, czy opuścić a potem szukać nowego? Może uwinę się szybko i będę mógł wrócić w to samo miejsce. Ulica pięćdziesiąta siódma była idealnym miejscem. Tak blisko wszędzie i świetna knajpa na dole. A jak to potrwa kilka miesięcy? Wyprowadzać się? Co z rzeczami? Pełno gratów. Mogę zostawić na wsi u przyjaciół.
Palmę dałem pięknej Rebece o eterycznym, półprzezroczystym ciele unoszącym się lekko nad ziemią i mormońskiej duszy wprost z Salt Lake City. Miała maleńkie mieszkanie na Manhattanie z wielkim kominkiem w salonie. Dużo za dużym w stosunku do wielkości mieszkania. Zupełnie jakby Rebecca miała kominek z mieszkaniem, a nie mieszkanie z kominkiem. Palma zajęła pół pokoju, ale Rebecca przywitała ją pod swoim dachem oklaskami zaraz po trudnej operacji przewożenia i wnoszenia wielkiego drzewa po schodach na osiemnaste piętro. Nie zmieściła się do windy. Rebecca pożegnała mnie efemerycznym pocałunkiem i subtelnym uśmiechem jakby trochę przez mgiełkę łez. Czy zobaczę jeszcze kiedyś Rebeccę?
Pozdrowienia
Giordano
Bawi się ze mną w grę emocji. Przecież wiem, co było dalej. Znam finał tej historii.
Za oknem sypie bardzo gęsty śnieg.
Włączam muzykę. Głośno. Jeszcze pięć lat temu na fotelu naprzeciwko siedziałby ojciec. Nie mógłbym włączyć Zeppelinów. Ojciec nie tolerował mojego gustu muzycznego. Słuchał wciąż tylko Chopina. „Nic innego nie jest warte słuchania!” – krzyczał. Był głuchy. I tak już nie słyszał swojego Chopina, ale nie wolno mi było nastawiać innej płyty. Nie i już. Tak samo, jak nie miałem prawa we własnym mieszkaniu, do którego sprowadziłem ojca po śmierci mamy, przyjmować innych gości niż tylko członków rodziny. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat. Mieszkanie dostałem od rodziców. Musiałem przyjąć warunki.
Ojciec żył jeszcze dziesięć lat. Nie zaprosiłem do domu żadnego kolegi, żadnej kobiety. Randki poza domem. Spotkania towarzyskie wszędzie, tylko nie w domu. Hotel, samochód, jej mieszkanie, pensjonat w górach. W końcu padało pytanie: „Kiedy zaprosisz mnie do siebie?”. Po tym pytaniu, zadanym po raz pierwszy, żaden związek nie trwał dłużej niż dwa miesiące. Prowadziłem statystyki. Lubię znać zasady kierujące moim życiem.
Po śmierci taty rozprostowałem kości i postanowiłem, że teraz wszystko będzie inaczej. Mimo żałoby i głębokiego smutku, czułem ulgę. Nie wiedziałem jeszcze, że było już dla mnie za późno. Wyrywałem z siebie z korzeniami pierwsze kiełki jakiejkolwiek zmiany. Ona w moim domu? Na stałe? Na dłużej niż kilka godzin? To trzeba było od razu rozwalić. Od razu. Wtedy jest dużo łatwiej. Tyle razy musiałem gryźć poduszkę, by przeżyć stratę ukochanej kobiety bez głośnego wycia. Nie mogłem wyć jak zwierzę. Nie byłem sam w domu.
Ojciec nie miał nogi. Stracił ją na wojnie. Walczył w oddziale „Białego”. W partyzantce. W lasach nad Pilicą. „Biały” dochrapał się generała i wyszedł z tego na obu nogach.
Ojciec dostał tylko porucznika i medal i został z tym kikutem. I zrobił się od tego nieznośny. Mama opowiadała, że jako młody mężczyzna był silny. Gdy wychodziła za niego za mąż, tuż po wojnie, stukał protezą idąc przez cały kościół aż cichło wszystko wokół, a echo truchlało ze strachu. Jak okrutny pirat przechadzający się po pokładzie swojego żaglowca. Nakrzyczał na księdza w czasie mszy świętej, że to tak długo trwa i że on chce już być żonatym mężczyzną i wreszcie pocałować pannę młodą, a nie stać tu jak strach na wróble na jednej nodze. Wymachiwał przy tym kulą i wygrażał pięścią chichoczącym ministrantom.
List II
Nadawca: Robinson Guerra. Drugi list przychodzi z końcem lutego. Jerzy II Młodszy, listonosz, syn listonosza, przynosi go rano w środę osobiście do mieszkania.
– Ma pan rozwaloną skrzynkę na listy. Nie chciałem zostawiać, żeby nie zginął. – Jerzy II Młodszy niby stoi, a wciąż faluje jak zepsuta sinusoida.
– Panie Jerzy! – wołam za nim, gdy już schodzi po schodach. Zatrzymuje się. – Jak by to powiedzieć.. Dziękuję za troskę… – rezygnuję z pomysłu, który wpada mi do głowy.
Myślę, że może lepiej, żeby listy od Eryka nie leżały sobie ot tak w skrzynce narażone na kradzież i zdekonspirowanie uciekiniera ukrywającego się przed służbami specjalnymi całej Europy. Wpada mi do głowy pomysł, by poprosić Jerzego II Młodszego, by był tak uprzejmy i zawsze przynosił mi listy do domu. Wstrzymuję się jednak i zamykam usta, by nie powiedzieć do listonosza więcej niż powinienem. Eryk zachowuje ostrożność. Każdy list jest wysyłany z innego miasta i ma inne nazwisko nadawcy. Zresztą. Zresztą, gdyby służby specjalne lub policja podejrzewała moje kontakty z Erykiem, listy mogli przechwytywać zanim dotrą do mojej skrzynki. Nie. Lepiej siedzieć cicho.
– Nic, nic, panie Jerzy. Dziękuję! Dobrego dnia!
„Przyjacielu,
stawiłem się. Roztrzęsiony. Całą pewność siebie, którą miałem w Nowym Jorku zgubiłem nad oceanem. Gdzieś w połowie drogi. Wysiadając z samolotu miałem wrażenie, że swoją niewinność zostawiłem daleko za sobą, tam w cieniu Statui Wolności. Gdy spojrzałem na siebie w lustro w sądowym kiblu, tuż przed wejściem na salę rozpraw, wyglądałem na winnego.
Sprawę prowadziła Rochowska. Pamiętasz Rochowską? To ona skazała Waldka za chuligaństwo w czasie strajków studenckich na politechnice. Rochowska siedzi do dziś na swoim stołeczku. Nikt jej nie ruszył. Postarzała się tylko, ale ten grymas twarzy dziewuchy, która ucina głowę kurczakowi bez zmrużenia oka, pozostał bez zmian. No więc na pierwszej rozprawie kazała mi się nie odzywać. Dosłownie. Cały proces właściwie na tym polegał, że miałem się nie odzywać. Tego życzyła sobie sędzia, tego samego chciał mój adwokat, który wziął niezłe pieniądze za obronę i wciąż odkładał wyciągnięcie „asa z rękawa”.
– Jeszcze nie czas – mawiał wielokrotnie, gdy wyrażałem wątpliwość czy rzeczywiście wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Okazało się, że czas nie nadszedł nigdy. Nie było żadnego asa. Nie miał nic. Nie podważył żadnych zeznań. Nie zgłaszał sprzeciwu w najbardziej absurdalnych momentach procesu. W końcu wymyślił, że poprosi o łagodny wymiar kary. Kłóciłem się z nim na sali. Rochowska waliła młotkiem w stół aż dostała wypieków a drzazgi z szacownego mebla sypały się do oczu ławników brutalnie obudzonych z drzemki. W końcu dostałem grzywnę za obrazę sądu. Miałem siedzieć cicho i patrzeć spokojnie i z godnością, jak wmanewrowują mnie w kryminał. Sądząc z przebiegu procesu mój własny adwokat dostał duże pieniądze za wysłanie mnie do więzienia. Dużo większe niż te ode mnie za obronę.
Ideą całego procesu było przesunięcie punktu ciężkości z mojego byłego szefa na mnie. Frytkiewicz uwikłał się w jakieś interesy z Francuzami. Ci za załatwienie dla nich wygranej w przetargu wpłacili na jego konto w Szwajcarii jakieś niebywale wielkie pieniądze. Tak duże, że pogubiłem się w liczeniu zer w liczbie, którą zobaczyłem w dokumentach sądowych. Szef złożył obciążające mnie zeznania twierdząc, że to wszystko „to on” wskazując na mnie palcem. Miał też dwóch świadków, którzy po złożeniu uroczystej przysięgi zeznali, że widzieli mnie z francuskimi kontrahentami w restauracji, że to ja wszystko z nimi załatwiałem i że biedny Frytkiewicz „stracił kontrolę nad moimi wybrykami”. Wszyscy oni, najbardziej zaufani ludzie Frytkiewicza, uwikłani w sprawę aż po uszy, w zamian za wzorową współpracę dostali wyrok w zawieszeniu. Frytkiewicz również.
Fakt, że jego konto i pieniądze od Francuzów odnaleziono w szwajcarskim banku, nie był wystarczającym dowodem, że to on był winny a nie ja. Informacja o moim rzekomym koncie w Szwajcarii nie została udowodniona, bo konta po prostu nigdy nie było, a ja i tak zostałem skazany na trzy lata więzienia bez żadnego zawieszenia. Tak po prostu wysyłali mnie do pierdla, jako złodzieja i oszusta. Dowodów nie było. Były tylko zeznania i to tylko osób bezpośrednio zaangażowanych w aferę. Wszyscy wyszli z tej awantury wolno. Wszyscy z wyjątkiem mnie.
Po paru dniach dostałem pismo, informujące, że za tydzień…, że się stawić…, że w celu odbycia kary i tak dalej. Kiedy Jerzy II Młodszy podsuwał mi potwierdzenie odbioru pisma do podpisania, przez moje ramię musiał widzieć spakowaną już walizkę i rozsypane po podłodze strzępy mojego życia wymieszane ze starymi gazetami i pamiątkami nie dość ważnymi, by wynosić je z pożaru. Musiałem się spieszyć. Za kilka dni na granicach mogły się pojawić listy gończe za mną. Zrobiono mi takie fotografie, wiesz, takie jak w filmach amerykańskich. I to z obu profili i en face. Wyglądałem na nich, jak seryjny morderca, gwałciciel i wielokrotny recydywista.
Nie wstąpiłem do Sławy, chociaż miałem ochotę się pożegnać i powiedzieć „wybacz”, które jak dotąd nie przeszło mi przez gardło. Minąłem jednak jej okolice. Nie znalazłem w sobie dość sił na spotkanie z nią. Pojechałem do domu rodziców. Matka. Nie przyszła ani raz na rozprawę. Nie zadzwoniła zapytać, co ze mną.
Był wieczór. Światło świeciło się tylko w kuchni. Ona zmywała naczynia. Widziałem ją z ulicy. Ponura żarówka na suficie. Jej sylwetka. Lekko przygarbiona. Twarz w cieniu. Chłodno. Trzeba wchodzić.
Półmrok korytarza. Mogłem chodzić po nim po ciemku. Znałem go na pamięć. Ile to razy w dawnych czasach sąsiad z dołu kradł wszystkie żarówki z klatki schodowej i wymieniał na wódkę. Wtedy wieczorami musiałem wspinać się na trzecie piętro po omacku. Dotykiem palców wyczuwałem granicę między lamperią pomalowaną farbą olejną a zwykłą ścianą powyżej. Codziennie odbywałem rytuał sunąc palcem po ścianie klatki schodowej i spinając się do domu. Zorganizowanie żarówek, czasem tych samych, które skradziono trwało kilka dni i kosztowało. Żarówki wykonywały rundę po mieście zmieniając wielokrotnie właściciela, a każdy kolejny pośrednik chciał chociaż trochę zarobić. Można było dostać żarówki na wymianę za alkohol, za wołowe z kością albo mielonkę wieprzową. Kupienie żarówek w sklepie graniczyło z niemożliwością.
Czasami przed kioskiem na rogu ustawiała się gigantyczna kolejka. Nie dało się z daleka poznać, co akurat „rzucili”. W każdym razie trzeba było gnać ile sił w nogach. Cokolwiek to było, papier toaletowy, pasta do zębów, żarówki czy proszek do prania Pollena, mama narzucała płaszcz i chustkę na papiloty i biegła. Czasem nawet w kapciach. Zajęcie strategicznej pozycji w czole kolejki dawało szansę na sukces. A sukcesem było kupienie którejkolwiek z tych rzeczy. Oczywiście pani Marysia w kiosku miała obowiązek limitowania towaru. Ale też nikt nie sprawdzał, czy pod ladą, poza polem widzenia sfrustrowanych klientów nie została jakaś rolka papieru toaletowego czy inny rarytas. Jeden kupujący nie mógł dostać więcej niż dwie tubki pasty do zębów czy jedną paczkę proszku do prania. Niektórzy przybiegali całą rodziną. Duża rodzina mogła kupić tyle towaru, że mogła żyć z odsprzedawania ich po pięciokrotnie wyższej cenie.
– Katolik się nie rozwodzi! – podniesionym i chrapliwym nieco głosem wepchnęła mnie z przedsionka do pokoju. Ani dzień dobry, ani witaj synku.
Nic ją nie obchodziło, że zostałem niesprawiedliwie osądzony i skazany. Wręcz przeciwnie. Była rozgniewana, mimo, że od rozwodu minął już prawie rok. Herbata stała na stole już parę minut po moim wejściu. Poczęstunek dla gościa. Automatycznie. Bez refleksji. Nie myślała o tym, że podając mi herbatę robi dla mnie coś miłego. Gdyby przyszło jej to do głowy pewnie wyniosłaby filiżankę z powrotem do kuchni. Uważała, że zasłużyłem na karę za opuszczenie żony. A że skazali mnie za coś innego, za coś, czego nie zrobiłem, to i cóż z tego.
– Mamo, uciekam. Jeśli uważasz, że powinienem iść do więzienia za rozstanie z kobietą, której już nie kochałem, to możesz zadzwonić na policję. Masz czas do jutra rana. Przyjadą, aresztują mnie i będziesz miała swoją sprawiedliwość. Niestety nie spalą mnie na stosie. Przykro mi, że nie wszystko może być po twojej myśli.
Herbata została nietknięta. Zmarnuje się, a mama bardzo tego nie lubi. Sama nie wypije, bo słodzona. Ma cukrzycę.
Nie trzasnąłem drzwiami. Zamknąłem je cicho. Tak, jak mama uczyła mnie od dzieciństwa.
Robinson z zaświatów„
Składam kartki listu. Robinson. Eryk – Robinson. Ukrywa się. Nie wiadomo gdzie. Kurwa. Chyba muszę się napić. Eryk. Przyjaciel z czasów młodości. Szaleniec. Idealista. Bezkompromisowy i zawzięty.
Pamiętam sędzię Rochowską. Wyjątkowa suka. Została na stanowisku mimo, że kiedyś skazywała ludzi w procesach politycznych. Miała wtedy farbowane rude włosy. Niechlujne i przetłuszczone. Widać było odrosty w szarym kolorze i łupież na czarnej todze.
Moje mieszkanie wydaje mi się w tej chwili wyjątkowo puste i wielkie. Muszę wyjść. Mróz chwyta mnie mocno za gardło już w drzwiach.
Klub jest pełen ludzi. Mecz na zielonej murawie zawieszonej prawie pod sufitem. Piłkarze z wymyślnymi fryzurami, warkoczykami, lśniącym żelem lub opaskami. Jedni w żółtych a drudzy w niebieskich koszulkach. Liga zagraniczna, kibice podzieleni. Pewnie jakieś antypody, bo piłkarze w krótkich spodenkach, a widownia bez szalików. Gdyby grali nasi, wszyscy w klubie reagowaliby w tym samym czasie i tak samo. Siadam tyłem do ekranu. Barman spogląda podejrzliwie. Facet, który nie interesuje się meczem. Dawno czegoś takiego nie widział. Policjant, szpieg albo sam diabeł.
– Duże pszeniczne.
Bez słowa podaje piwo. Wciąż mnie obserwuje. Jakby mnie pilnował. Wyraźnie ma mnie w nieskończonej pogardzie. Kiwa lekko głową, gdy tylko na mnie spojrzy. Jakby mówił: ale fiut. Potężne bary i fajerwerki wytatuowanych smoków, czaszek i diabłów pulsują na ramionach. Gruby kark. Małe oczka.
Zapach piwa. Ryki kibiców z prawej strony sali przy każdym podaniu żółtych, a z lewej strony sali przy każdym podaniu niebieskich. Drugie i trzecie piwo. Dno czwartej szklanki straszy już resztką pianki. Kobieta. Jakakolwiek. Gra mi w żyłach i pulsuje w pachwinach. Na sali jest kilka kobiet. Chyba wszystkie z partnerami. W rogu jedna siedzi sama. Jakby czekała na kogoś. Może się nie doczeka. Może będę szybszy. Pospolita jak szary wróbel. Tleniona, malowana, za mocno opalana na tym tam rożnie, jakże to się nazywa. Różowa bluzeczka. Za ciasna. Nadwaga. Może być. Przecież się nie żenię.
Odrzucenie przez różową bluzeczkę poprzez brutalne zwyzywanie niespodziewanymi w kobiecych ustach słowami. Facet z wielkim karkiem i nozdrzami jak szarżujący byk wracający z kibla. Powinienem czmychnąć bez gadania. Nie czmycham. Nie jestem w nastroju do czmychania.
Rozbity nos. Krew brudzi stolik, kapie w talerz z kiełbaską przy sąsiednim stoliku. Grubas – właściciel kiełbaski – wścieka się, bo nie wie gdzie ma ketchup, a gdzie moją krew. Nie jest mu obojętne. Za mało wypił.
Awantura. Barman śmieje się ze mnie.
Policja. Cichnie telewizor na ścianie. Kibice wyją jak wilki. „Bez fonii nie wiecie, co się dzieje?” Wydawało mi się, że tylko tak myślę, ale chyba jednak mówię to na głos, bo kolejna fanga w nos zwala mnie i krzesło i kilka szklanek pustych i kilka pełnych. Tym razem słyszę, jak łamie mi się nos.
Szpital. Opatrunek spod którego prawie nic nie widać. Areszt. Razem z Wielkim Karkiem i tym drugim od złamania nosa.
Na szczęście pomiędzy nami ktoś postawił kratę. Pięść nie dojdzie, a wyzwiska dolatują do moich uszu tylko przez chwilę. Potem, gdy kończy się im mizerny repertuar i zaczynają się powtarzać, przestaję słuchać.
Przesłuchanie. Policjant pisze na komputerze. Ma pryszcz na brodzie. Gigantyczny. Nie mogę oderwać wzroku od pryszcza. „Jak ostatnio byłem przesłuchiwany, to pisali na maszynach do pisania. Z fioletową kalką w środku między kartkami. I to był milicjant, a nie policjant. I był tak głupi, że kalkę włożył na odwrót i wszystko odbiło mu się na drugiej stronie kartki. Musiał pisać drugi raz. I też miał pryszcze.” Dziwne, bo znowu wydaje mi się, że tylko to myślę ale chyba jednak znów mówię na głos. Policjant nie reaguje, ale spogląda przymrużonymi ze złości oczami. „W tych czasach byłeś synku w średniakach.” Myślę, że tylko myślę ale znowu raczej chyba mówię głośno.
Ledwie mogę mówić z tym wszystkim na twarzy. Lepiej pomilczę. Oczy łzawią. W nosie dwa wielkie tampony sięgające aż do mózgu. Mogłyby służyć samicy hipopotama w czasie mocnego okresu.
– Można zadzwonić. Nie ma oskarżenia. Ktoś przyjedzie, albo izba wytrzeźwień.
Ale kto? Sąsiad? Jest czwarta w nocy. Kto? Koledzy? Żony ich nie puszczą o tej porze.
Profesor. Tylko on może przyjechać. Nie ma żony, która by mu zabroniła.
– Przepraszam panie profesorze – zaczynam przez telefon.
Profesor nie poznaje głosu, jaki z siebie wydaję z tym całym świństwem w nosie. Nic dziwnego, sam nie poznaję.
– Na miłość boską, kolego! – krzyczy profesor w komisariacie, gdy widzi moją twarz. – Coś pan nawyrabiał?! – i tak dalej, bo nie przestaje krzyczeć i lamentować, aż do chwili, gdy wychodzi ode mnie po odwiezieniu i odprowadzeniu mnie do domu. Budzi zapewne całą kamienicę, gdyż echo jak wzmacniacz dodaje jego tenorowi dodatkowych kilka decybeli. Nie pozwala mi niczego wyjaśnić, usprawiedliwić się lub choćby odpowiedzieć na jego własne pytanie: „Coś pan nawyrabiał?”.
Profesor obiecuje załatwić zastępstwo na moich zajęciach. Mam za świadków wszystkich sąsiadów. Mówi tak głośno, że na pewno wszyscy słyszą. Gdyby nie to, musiałbym właśnie się golić i brać prysznic. Jest szósta rano. Golić… Ha.. Ciekawe jak z tym kilogramem ligniny i waty w nosie i na twarzy. Zajęcia zaczynają się o ósmej. Do diabła z zajęciami. W barku jest reszta whisky. Pół butelki szkockiej single malt. Przywiozłem niezły zapas z północnej Szkocji zeszłej jesieni. Lód. Szklanka. Wciąż jest ciemno. Zima. Świt nie przychodzi zbyt chętnie.
– Twoje zdrowie Robinsonie.
Nadawca: Ksiądz Robak.
„Przyjacielu,
Raczej już nie napiszę kolejnego listu. Jestem chory. Bez leczenia nie mam żadnych szans. Nie mam jak się leczyć. Przecież nie istnieję. Nie zgłoszę się do szpitala, bo to byłoby zgłoszeniem się na odbycie kary. Wiem, dostałem tylko trzy lata. Pewnie skończyłoby się na kilkunastu miesiącach. Wyszedłbym wolny i mógłbym dalej żyć. A jednak nie zrobię tego. Czy warto umierać za swój honor? Za prawdę? Jeśli nie za to, to za co warto?
Do zobaczenia po drugiej stronie tęczy, przyjacielu.
Ksiądz Robak”