Na wielkim ekranie w klubie „Shine” wyświetlany jest film z parku. Goście mają wrażenie, że biegną zadrzewioną aleją. Głośniki śpiewają na przemian słowiczym i kukułczym głosem. Miejscami dzwoni skowronek, chwilami dzięcioł dodaje rytmu i autentyzmu całości. Mimo dołożenia wszelkich starań słuchający szybko zauważają, że nagranie z lasu ma tylko trzy minuty i jest puszczane na okrągło. Dzięcioł występujący w nagraniu z taką bezwzględną regularnością zdradza defekt. Za ścianą z ekranem zaczyna się park. Prawdziwy, duży ze starymi drzewami pełnymi żywego chlorofilu i robaków, z ptakami pełnymi krwi, które oprócz śpiewania jedzą komary, robią kupy, wysiadują jajka i umierają. W parku nikt nie biega. Żywe ptaki śpiewają swoją pieśń dla kilku staruszków szurających nogami po alejkach. Martwe ptaki śpiewają dla tych staruszków, którzy za życia chodzili po tym parku. To wszystko za darmo. Jak wszystko, co ważne.
W klubie szumią cicho wspaniałe maszyny. Szumią bieżnie, szumi klimatyzacja, szumią komputery. Kilkanaście osób uderza miarowo butami w bieżnie. Pot paruje. Skrapla się w rurach klimatyzacji. Rury zaś odprowadzają ludzki pot na trawnik, gdzie kapie z rur prosto w ziemię. Tam, gdzie jego miejsce. Mięśnie rozwijają się szybko. Dusze więdną powoli.
– Co dzieje się z duszą, gdy umiera ciało? Znika w mrokach niebytu? Idzie w anielskiej procesji do nieba? Inkarnuje w ciele ptaka, w ciele motyla, w ciele szczura?
– A co dzieje się z ciałem, gdy umiera dusza?
Ma jasne włosy spięte w kucyk i delikatne rysy. Biegnie o wiele za szybko. Czuje pulsowanie krwi w skroniach. Film z parku przesuwa się wolniej niż ona biegnie. Nie ma na to sił. Ćwiczy tylko sporadycznie, gdy wyczerpie już cały repertuar swoich szaleństw i postanawia „zabrać się za siebie”. Na sąsiedniej bieżni młoda i otyła dziewczyna z wyraźnym platfusem człapie niezgrabnie. Ma czerwone plamy na twarzy i szyi. Na koszulce plamy potu pod wielkimi piersiami choć wcale nie biegnie a zaledwie maszeruje.
– Skakałaś ze spadochronem? Poważnie?! – sapie grubaska. – Ale super!
Alicja podkręca tempo. Bieżnia szumi głośniej. Grubaska z opóźnieniem zamyka usta, które same się jej otwierają, gdy widzi Alicję biegnącą jak na wyścigu. Alicja czuje przyjemne łaskotanie próżności. Obok niego nieprzyjemne uczucie kłucia w boku. Jej ciało nie ma już sił, ale zachwyt grubaski niesie ją i pieści. Musisz jeszcze chwilę tak pobiec, Alicjo. Musisz skończyć naturalnie i odejść do szatni sprężystym krokiem. Musisz. Musisz jej pokazać, że jesteś najlepsza.
– Twój były facet cię nauczył skoków? A dlaczego były? – grubaska ledwie mówi choć już chwilę temu obniżyła tempo bieżni do minimum. Jej pulchne policzki tryskają czerwienią.
– Zostawiłam go. Potem miałam następnego. Szweda. Grał w golfa, ale to nudne. Nie chciało mi się grać z nim. Też go zostawiłam.
Grubaska spada z bieżni. Ze zmęczenia, czy z podziwu dla Alicji? Zerka w prawo i wczołguje się z powrotem.
– Już mam dość, ale tam trenuje mój tata. Ciągle tu patrzy. Pilnuje mnie. Ten wysoki, szczupły. Na końcu sali. Widzisz? Chce, żebym była piękna, bo on jest piękny i mama jest piękna. I mają dużo pieniędzy. A ja… a ja jestem taka. Muszę tu przychodzić codziennie. To nic nie daje, wiesz?- sapie grubaska – Jak ty to robisz, że jesteś taka zgrabna? – głos dziewczyny zmienia brzmienie. Tyle podziwu i zazdrości mogłoby Alicję uszczęśliwić. Mogłoby.
Alicja nie odpowiada. Już nie może mówić, choć bardzo chce. Bieżnia ucieka jej spod nóg. Ból w piersi. Ciemnieje nagle i sztuczne ptaki w głośniku milkną. „Babciu, pomóż mi!” Alicja pada na ziemię nieprzytomna. Mija sekunda lub godzina. Twarze nad nią płyną i gasną. Sztuczny park się wyłącza. Biały ekran.
Jest w karetce. Siedzi obok niej mężczyzna w czerwonym ubraniu. Ma na piersiach białe litery. Nie może przeczytać. Pewnie: RATOWNIK. Zakłada jej coś na twarz. Niemoc. Ból w piersi. To z samotności. To ze smutku. Znowu mdleje. Tak dobrze. Tak cicho. Nie boli. Wybucha zamieszanie nad jej bezwładnym ciałem. Nie widzi go. Nie słyszy. Nie czuje uderzeń prądu w serce. Nie wie, że stoi nad krawędzią. Nie wie, że nigdy jeszcze nie była tak blisko.
– Zawał serca! – krzyczy ratownik gdy wyjmują ją z karetki na szpitalnym podjeździe dla karetek – Kobieta, około trzydziestu lat! Zasłabła na bieżni! – lekarze słuchają relacji krzyczącego ratownika biegnąc korytarzem szpitalnym obok pędzącego szpitalnego wózka do transportu chorych. Ktoś trzyma w górze kroplówkę wpiętą w jej przedramię w karetce.
Ratownik w czerwonym uniformie przekazuje worek z kroplówką pielęgniarce i zostaje z tyłu. Patrzy za odjeżdżającym wózkiem z kobietą wyszarpywaną przez lekarzy z objęć śmierci. Nawet nie zna jej imienia. Jest taka piękna.
– Na trzy! – Krzyczy jeden z lekarzy – Raz, dwa, trzy! – i przekładają Alicję na inne łóżko. Za ramiona, za nogi, za biodra. Nie czuje tego. Nie ma jej tam. Ciało cięższe niż zwykle. Lampy świecą w twarz. Dla niej wciąż jest ciemno. Rozcięta koszulka, nagie piersi wstrząsane ciosami wysokiego napięcia.
Włącza się szum maszyn, blask ekranów, drgają mierniki : pi- pi- pi – serce jeszcze działa. Mózg pi-pi-pi żywy. Rurki w nosie, kropelki kapią, sprzęty medyczne piszczą.
Tymczasem w klubie włączono już przerwany film z parku. Koniec sensacji. Co z tą dziewczyną? Nikt nie wie. Zabrało ją pogotowie. Ptaszki znów śpiewają. Grubaska płacze. Jej ojciec krzyczy na nią, bo przestaje maszerować. Ma natychmiast wracać na bieżnię. Odmawia. Nazywa ją grubą świnią i wychodzi. Ona spocona wybiega za nim na parking. On odjeżdża czarną limuzyną z błyszczącymi chromem rurami wydechowymi. Grubaska patrzy przez chwilę na znikające rury. Płacze. Wieczorny chłód otula jej spocone ciało. Może by tak dostać zapalenia płuc i umrzeć?
– Co to jest? – lekarze w rogu sali rozmawiają cicho. – Młoda kobieta i zawał serca! Sprawdźcie krew. Leki, narkotyki, toksyny, cukier. Wszystko!
Mijają mroczne chwile w świecie duchów i upiorów. Nie jest gorszy od świata żywych. Ani lepszy.
Alicja otwiera oczy w nocy. Jest ciemno. Tylko słaba lampka nocna za łóżkiem i ekran świecący wykresami jej funkcji życiowych pozwalają jej uwierzyć, że wciąż żyje i świat wokół chociaż nieznany, zamglony i ciemny jest realny. Gąszcz rurek i czujników, kabli zasnuwa pajęczyną jej twarz, ciało i umysł. Nie pamiętała klubu, grubaski, ratownika w czerwieni, lekarzy w zieleni. Nie pamięta godzin świecenia lamp nad jej głową, wbijanych w nią igieł, uderzeń prądem w jej bezwładne ciało, krzyków lekarzy i pielęgniarek. Obracania, nakłuwali, przypinania do czegoś i odpinania, biegnących nad jej twarzą rurek, podawanych z rąk do rąk strzykawek, butelek. Nie wie, co w nią wpompowali, co z niej wypompowali. Jakby nie była istotą żywą, a zepsutym mikserem albo ekspresem do kawy. Wszystkich ich po tym, jak co dzień, rozbolała głowa. Poszli. Jest cicho. Jej Alicja też nie słyszy. Budzi się tylko na chwilę. Chce się obudzić. Chce tylko sprawdzić, czy może.
Zasypia znów nagle jak chory człowiek. Nie ma żadnych snów. Sen bez snów, pierwszy od lat, przynosi jej ulgę.
Nisko przy niebieskim linoleum podłogi snuje się po szpitalu plotka. Ponoć przywieźli dziewczynę, która zamiast krwi ma całą fabrykę chemiczną. Raczej nie jest uliczną narkomanką sprzedającą się w bramach za działkę czegokolwiek. Przywieziono ją z luksusowego klubu. Miała na sobie sportowe ciuchy, które kosztują więcej niż miesięczna pensja pielęgniarki. Szkoda było rozcinać taki podkoszulek nożyczkami w czasie reanimacji. Nie ma jej dokumentów. Nie było czasu szukać jej rzeczy w szatni w klubie. Jest w śpiączce. Nie powiedziała jeszcze jak się nazywa. Bogata lalunia. W ciągu ostatniego miesiąca brała kokainę, amfetaminę, trochę tych nowych, kolorowych tabletek rozweselających, wypiła basen alkoholu, zażywała tabletki antykoncepcyjne, środki antydepresyjne i usypiające. Na koniec podkręciła bieżnię na obroty dla olimpijczyków. Bardzo oryginalne jak na samobójczynię.
Pielęgniarki w białych czepeczkach i stukających drewniakach, salowe w fartuchach sztywnych od krochmalu i lekarze z dumnie dyndającymi stetoskopami nie przestają paplać. W dyżurce, w łazience, w palarni na trzecim piętrze, w stołówce na parterze, na sali operacyjnej, w prosektorium za lodówkami z trupami. Każdy ma już swoją wersję tej historii. Wszystkie melodramatyczne jak brazylijskie opery mydlane. Złamane serce? Eduardo odszedł z pokojówką Conchitą? Niechciana ciąża z mężem najlepszej przyjaciółki, Flority? Ukochany Carlos zastany w łóżku z ciotką Antonią? Lub co gorsza z wujem Antonio!
Plotki nie przenikają do sali ze szkła. Przejrzyste drzwi zatrzymują dźwięki, zatrzymują ludzi. Alicja śpi nieświadoma otaczającego ją żmijowiska ludzkich myśli.
Za oknem szpitala śpiewa kos. Cieszy się, że wykluły się już jego pisklęta. Szczelne okna nie wpuszczają ptasiego śpiewu do sterylnego świata bieli i środków do dezynfekcji. Na sali cicho szumi klimatyzator. Nikt nie dzwoni z zapytaniem: Czy nie ma u was Alicji? Nie wróciła do domu!
– Cześć dziewczyny! – szeroki uśmiech ratownika w czerwonym podkoszulku zawsze wywoływał chichot wśród pielęgniarek na oddziale intensywnej terapii – Ta blondynka z wczoraj żyje?