Jest grudniowe popołudnie.
Siedzę sobie na jednej, dobrze zmrożonej gwieździe i patrzę na ciemniejące miasto, które jeszcze przed pięcioma dniami było moim miejscem.
Ciągnie mnie do najciemniejszej części miasta, zaraz przy lesie, która migocze rozsianymi płomykami.
Czuję, że tam, właśnie teraz, powinien spocząć mój wzrok, ponieważ krętą, wąską alejką idzie orszak.
Na przedzie niski mężczyzna w czarnej ortalionowej kurtce z futrzanym kołnierzem i nałożonej na niej komży.
Przed sobą wznosi drewniany krzyż.
Za mężczyzną płynie trumna dźwigana przez czterech chudych i bladych grabarzy w pelerynach. Połyskują w półmroku białymi rękawiczkami.
W trumnie leży moje ciało i robi się już troszeczkę nieświeże, choć to grudzień i zimno.
Ksiądz śpiewa smętną pieśń, a dziewięcioletni ministrant obraca głośnik megafonu ku żałobnikom. Jest za mały. Nie jest mu łatwo.
Matka płacze, ojciec sięga po chusteczkę z kieszeni płaszcza i drżącą ręką podaje kobiecie.
Jednak ona nie zauważa uczynnego gestu i chusteczka opada na ziemię, zadeptywana przez resztę pochodu.
A ja, siedząc na zmrożonej gwieździe, po raz ostatni spoglądam na posiwiałe od mrozu igły sosen.
Kondukt zatrzymuje się przed głębokim dołem.
Ksiądz zmawia modlitwę.
Żałobnicy odpowiadają: „Amen”.
I stoją tak przez kilka długich godzin, czekając chyba na Godota, bo mnie już tam nie ma. A może to mnie czas zaczyna opuszczać. Moja gwiazda ani drgnęła niewzruszona.
Kopczyk sypkiej i kamienistej ziemi.
Słońce zostawia po sobie czerwoną krechę nad lasem, a po przeciwnej stronie wzgórze już dawno tonie w mroku.
Gromadka czapek, kaszkietów i kapeluszy przyklęka.
Ojciec pada na kolana, szukając bezskutecznie chusteczki.
Trumna ląduje na dwóch żerdziach przerzuconych nad dołem.
Moje ciało opada w ciemność. Już nie jest moje.
Matka mdleje, od zawsze miała słabe serce.
W ostatniej chwili przytrzymują ją dwie ciotki i cucą słowami z zimnych ust.
Słychać chrobot lin wysuwanych spod dna trumny, a po nim głuche plaśnięcia ziemi o wieko i zgrzytającą pracę łopat.
Ojciec nerwowo przygryza wargę.
W końcu wystawiam twarz w stronę nieba, szukając dla siebie już innej opowieści.
Nie żeby ciekawszej, po prostu – skomponowanej inaczej i w innym celu.
Konstelacje zaśpiewały. Ruszyły do walca angielskiego. Saturn i Jowisz, giganty w koniunkcji uśmiechnięte.
Żałobnicy rozchodzą się powoli, grabarze zbierają szpadle i liny.
Ksiądz zwija stułę, podaje ministrantowi. Ten ucieszony przewiesza ją sobie przez szyję. Sięga mu prawie do kostek.
Ręka kapłana wędruje do kieszeni sutanny, by zaraz odnaleźć kluczyki do samochodu.
Odchodzi w stronę cmentarnej bramy. Za nim ministrant z komżą plączącą się miedzy nogami.
Ojciec milczy, wpatrzony w stos kwiatów i wieńców przed wbitym w ziemię krzyżem.
Z wolna rozbłyskują światła ulicznych lamp. Tak blado. A tam galaktyki zaróżowione z podniecenia.
Aż wypala się ostatni znicz, aż ginie w całkowitych ciemnościach biel chusteczki na wąskiej, krętej alejce.
Tymczasem matka pyta ojca: „Gdzie teraz jest?”. On spogląda w niebo i zawiesza wzrok na mojej zmrożonej gwieździe. „Gdzieś tam, chyba”.
Ale myli się. Ja już ją porzuciłam. Przez rozbłyski gwiazdozbiorów i puzzle konstelacji, przez szarady niebieskich ciał ruszyłam w mleczną drogę.