Zimą Miriam rzadko opowiadała dzieciom swoje historie. Chłód przeganiał słuchaczy spod starej oliwki, która w zimowe dni, skulona, też nie chciała słuchać opowiadań. Miriam brakowało więc ważnego słuchacza.
Pewnego mglistego dnia Miriam zabrała dzieci do ukrytych wśród zarośli na wzgórzu ruin świątyni chrześcijan.
Mury były wilgotne. Podłoga niszczała pod warstwą porastającego ją mchu. Kapiąca woda powoli wypłukiwała resztki spoiwa spomiędzy kostek mozaiki.
Tylko ściana w głębi świątyni była sucha. Ta część starej budowli zachowała się najlepiej, tu nie było dziur w dachu.
Główne malowidło przedstawiało piękną i bardzo smutną kobietę z martwym ciałem prawie nagiego młodego mężczyzny. Czy była jego matką? Czy to był jej syn? W chwili, gdy zapalano świecę, ukryte w mroku obrazy połyskiwały resztkami złotej farby. Wówczas przed oglądającymi otwierały się tajemnicze światy, namalowane na ścianach przez nieznanego artystę. Fragmenty dziwnych, nieznanych i fascynujących opowieści.
Na jednym z malowideł byli trzej mężczyźni na koniach. Każdy z nich był zupełnie inny, a jednak wszyscy mieli ten sam, naznaczony tęsknotą wyraz twarzy. Za czym tęsknili? Czego poszukiwali? Co zwiastowała im jasna gwiazda namalowana złotą farbą, taką samą, którą namalowano kręgi nad głowami niektórych postaci?
– Opowiedzieć wam tę historię? – spytała cicho Miriam, zadzierając wysoko głowę, by zajrzeć w oczy wędrowcom, którzy wciąż uparcie patrzyli w dal, nie dostrzegając gromady dzieci u swych stóp.
Dzieci rozsiadły się na kamiennych gruzach. Deszcz wciąż padał. Kobieta z obrazu pochylała się coraz niżej nad martwym ciałem mężczyzny.
– Widzicie tych trzech wędrowców? To prawdziwi bogacze! Klejnoty na ich palcach i ubiorach błyszczą jaśniej niż gwiazdy na niebie. Tylko jedna z nich nie pozwala przyćmić swej urody. Ta gwiazda latająca, która zwiastuje ważne nowiny.
Miriam stała przed malowidłem. Chwyciła patyk, gdyż nie sięgała dłonią do samej gwiazdy, i wskazała ją dzieciom.
– Widzicie? Trzej wędrowcy pochodzili z dalekiej Persji. Byli królewskimi synami. Ich ojciec, szachinszach, król wszystkich królów, miał trzy piękne żony. Pierwsza, Simura, była przecudnej urody Afrykanką z plemienia, które handlowało wonnościami i aromatycznymi przyprawami. Tańczyła tak pięknie, że szach nie mógł oderwać od niej oczu. Druga, Greczynka Eulalia, miała niebiański głos i śpiewała, akompaniując sobie na harfie. Trzecia, Chinka Mia, tworzyła malowidła, na których widniały maleńkie i niebywale realistycznie przedstawione postacie ludzi i zwierząt, rośliny i koronkowe budowle. Wkrótce po jej ślubie z szachem pałac królewski zaczął zmieniać swe oblicze. Ściany, jedna po drugiej, pokrywały się misternymi freskami. Królewskie komnaty rozkwitały.
Król kochał swoje trzy żony tak samo gorąco. Gdy się okazało, że wszystkie trzy są brzemienne, wydał wielką ucztę. Zaprosił znamienitych gości i chwalił się, że urodzi mu się trzech wspaniałych synów.
Minęło wiele lat, a trzej synowie szacha wyrośli na dzielnych i pięknych młodzieńców. Nie znali jeszcze swego losu, zapisanego w sklepieniu niebios, gdy nad królewskim pałacem pojawiła się lśniąca złotym, złowrogim blaskiem gwiazda. Wróżbici podnieśli lament. To był zły znak.
„Co macie mi do powiedzenia?” – zmarszczył brwi szach, patrząc w zadumie na zgięte wpół sylwetki swych nadwornych mędrców. Ich stare kości niezbyt dobrze znosiły tę pozycję, ale lęk przed władcą trzymał ich w uniżonej postawie u stóp tronu tak długo, aż król ocknął się z zamyślenia i przemówił:
„Co oznacza ta gwiazda, moi drodzy wróżbici? Przecież musicie wiedzieć”.
„To niedobry znak, panie!”, płakali starcy, drżąc ze strachu, jakby to oni zawiesili nad królewskim pałacem niechcianą dekorację i jakby to na nich spadała wszelka odpowiedzialność za skutki tego wydarzenia.
Niedługo potem do pałacu przybył królewski kuzyn wraz ze swą niedawno poślubioną żoną Berenike i ze swoim dworem. Ich orszak, jadący na słoniach odzianych w drogie jedwabie i klejnoty, dotarł do złotego pałacu szachinszacha przed wieczorem. Piechurzy wybijali rytm kroków słoni na wielkich bębnach. Wokół orszaku krążyły wytresowane rajskie ptaki, które swym śpiewem uprzyjemniały czas dostojnym podróżnym. Piękne muzykantki grały na fletach. Inne śpiewały. Tak wędrowali przez Persję, wzbudzając podziw i zachwyt wśród ludu.
Szachinszach przywitał się ze swym królewskim kuzynem, a schowana w lektyce zaciekawiona śliczna Berenike potajemnie patrzyła na szacha. Królewski kuzyn miał ją mu przedstawić dopiero w czasie wieczornej uczty.
Przygotowania do wieczerzy trwały od wielu dni. Zabito bez liku krów i baranów. Wytoczono mnóstwo beczek z winem. W miejscu, gdzie miała odbyć się uczta, wykopano nawet nową sadzawkę. Pływały w niej najpiękniejsze kwiaty królestwa. Szachinszach chciał onieśmielić swego kuzyna bogactwem i przepychem. Nie szczędził na ten cel monet z królewskiego skarbca. Swoim trzem żonom, czarnoskórej, skośnookiej i białolicej, kazał przystroić się w przebogate szaty i klejnoty.
Uczta była wspaniała. Goście schodzili się powoli. Na końcu pojawił się kuzyn szacha ze swoją żoną. Szach oniemiał na widok odzianej w białe, skromne szaty Berenike. Na głowie miała diadem, a na rękach i nogach złote bransolety. Miodowa skóra. Złote refleksy. Wibrujące powietrze. Dźwięki muzyki. Szach drżał. Nie mógł się skupić na rozmowie z kuzynem. Patrzył na odsłoniętą stopę jego żony. Berenike bezczelnie patrzyła szachowi w twarz. Bezwstydnie. Chłodno. Jej źrenice iskrzyły się nad brzegiem naczynia.
Szach nie spał tej nocy. Trzewia zwijały się w bolesny węzeł, gdy myślał, że bogini leży w łożu ze swym mężem.
Następnego dnia wydał kolejną wielką ucztę, lecz tym razem do wina swego dostojnego kuzyna kazał dodać śmiertelnej trucizny. Aby uniknąć niepotrzebnych plotek, rozkazał swym mędrcom, by dodali mu do wina jadu węża wraz z wyciągiem z najpiękniejszych i najbardziej trujących kwiatów Persji. Ta mieszanka zabija bowiem powoli. Śmierć następuje po wielu godzinach od wypicia. Szach chciał, by jego gość umarł we śnie.
Nazajutrz piękna Berenike była już jego żoną.
„Nie chcę tych kolorowych papug tutaj”, syczała do ucha szachowi jak żmija, leżąc w jego ramionach. „Ja ci nie wystarczę? Każ zabić wszystkie trzy, ukochany. One mają na sobie tyle jedwabi i klejnotów, że za ich stroje możesz wyżywić pół Azji. Zabij je wszystkie. Nie chcę ich tu widzieć. Zabij jeszcze dziś”, szeptała, czule pieszcząc ciało męża.
Król jak zahipnotyzowany, z przezroczystymi oczami, poszedł do komnat swoich żon i wszystkie trzy zamordował, wbijając im nóż w serce.
„I tych głupich wyrostków też zabij, kochany”, nie przestawała syczeć Berenike, gdy do niej wrócił, zostawiając za sobą krwawe ślady. „To przecież nie są twoi synowie. Jeden ma czarną skórę, drugi skośne oczy, a trzeci żółte włosy. Twoi synowie mieliby białą skórę, czarne włosy i migdałowe oczy. Jak ty. Ja ci takich urodzę. Zabij ich, ukochany”, prosiła cicho.
I znów, nieprzytomny z pożądania i rozgorączkowany, szach wstał z łoża, wyjął nóż i ruszył niczym lunatyk do komnat synów. Już miał wbić sztylet w serce swego ciemnoskórego pierworodnego, gdy nagle nóż wypadł mu z ręki i z hałasem upadł na podłogę. Szach zaczął płakać. Synowie zerwali się na równe nogi.
Chaos, jaki zapanował w pałacu, był niewyobrażalny. Krwawe ślady stóp na marmurowych posadzkach. Krzyk służących, które znalazły ciała trzech królowych. Gniew kipiący w młodych trzewiach. Gniew niewyobrażalny. Gniew trudny do utrzymania w ryzach. Wrzący. Ryczący.
„Wynoście się stąd!”, zapłakał szach, gdy wszyscy się już domyślili, co zrobił i co jeszcze przed chwilą zamierzał zrobić. Jednak wstyd nie pozwolił mu przyznać się do zbrodni. „Wynoście się, wyrodni synowie, którzy własnego ojca posądzacie o morderstwo! Powinienem was wydać katu, ale nie chcę być dzieciobójcą! Wynoście się z mojego królestwa!”.
I tak trzej królewicze wyruszyli na wędrówkę jeszcze tej samej krwawej nocy, spoglądając na gwiazdę, która przyniosła śmierć ich matkom, a im okrutne wygnanie. Złość i nienawiść nie pozwalały im spać. Nie potrafili myśleć ani rozmawiać o niczym innym niż o zemście. Ojca-zabójcy i jego kraju strzegły jednak niezliczone wojska. Bezsilni młodzieńcy nie byli w stanie stawić mu czoła. Nie myśleli o pięknych dziewczętach, jak wszyscy młodzieńcy w tym wieku, nie myśleli o przygodach ani o polowaniach. Nie zastanawiali się, gdzie zamieszkają ani co będą robić. Nic nie mogło ostudzić ich nienawiści. Nienawiści do ojca-mordercy i do jego przeklętej nowej żony.
Pewnego dnia bracia dotarli do Palestyny. To miejsce, tak piękne i przyjazne, wcale nie ukoiło ich cierpienia. Przypominało im rodzinne strony, a to wspomnienie rozszarpywało świeże rany.
Jadąc konno polną drogą wśród kwitnących wiosną anemonów, spotkali starą kobietę. Niosła wielki wór pełen ziół i korzeni. Była to prababka Fatimy – Aida. Kobieta nie zauważyła pięknych i bogatych młodzieńców. Mamrotała coś do siebie pod nosem. Zawsze mówiła do siebie. Miała tak wielką wiedzę i posiadła tak wielką mądrość, że w całej okolicy nie było nikogo, kto zrozumiałby jej opowieści na temat zielarstwa. Mówiła więc do siebie. Zadawała sobie pytania, na które sama odpowiadała. Czasem, gdy miała trudny problem do rozwiązania, potrafiła pokłócić się sama ze sobą. I tak bardzo przyzwyczaiła się do rozmów ze sobą, że nie przestawała gadać nawet wtedy, gdy ktoś jej słuchał. Ci, którzy nie znali Aidy i jej sekretów, myśleli, że jest szaloną, pozbawioną rozumu staruszką.
„Co tam mamroczesz pod nosem, dobra kobiecino?”, zaczepił ją ten z braci, który miał skośne oczy i włosy do ramion.
„A z kim mam gadać, młodzieńcze?”, zaskrzeczała Aida z trudem podnosząc wzrok wbity w ziemię z powodu potężnego garbu, który dźwigała. „Jestem tak mądra, że nie mam z kim rozmawiać. Chyba że o pogodzie albo o innych nieistotnych sprawach. Na to jednak szkoda śliny i tchu. Jestem już bardzo stara”.
Młodzieńcy jeden po drugim zeskoczyli z koni i wyrośli przed pokurczoną staruszką jak potężne wieże. Była przy nich malutka jak dziecko. W pierwszej chwili wystraszyła się ich, ale gdy zobaczyła ich twarze, pokazała w szerokim uśmiechu swój ostatni ząb, który wciąż uparcie tkwił na miejscu, choć wszystkie inne już dawno wypadły.
„Pomożesz naszym chorym duszom?”, spytali.
„Dajcie mi spokój! Co wy sobie myślicie, młokosy? Ciało trudno wyleczyć, a co dopiero duszę. A co dolega waszym duszom, robaczki moje?”.
I opowiedzieli bracia Aidzie swoje tragiczne dzieje. Wspomnieli też o gwieździe, która nie chciała ich opuścić.
„Zobaczysz ją nad nami, kiedy przyjdzie noc. Wciąż tam jest. A przez nią nasze noce są najgorsze. Prawie nie śpimy, a jeśli już uda nam się zasnąć, wciąż śni się nam śmierć naszych matek”, żalił się jasnowłosy brat.
„Nie mogę wam pomóc”, odpowiedziała cicho stara kobieta. „Chyba że razem ze złymi wspomnieniami zabiorę też wszystkie inne. Mogę odebrać wam pamięć. I wtedy będziecie wolni. Wolni, ale samotni. Stracicie siebie. Każdy z was będzie odtąd sam szukał własnej drogi i swojej szczęśliwej gwiazdy na niebie. Nadacie sobie nowe imiona i zaczniecie życie od nowa”.
Całą noc bracia dyskutowali, kłócili się, zastanawiali i wciąż z lękiem spoglądali na gwiazdę nad swymi głowami. Aida leżała przy ognisku zawinięta w swoje szmaty i również spoglądała na złowrogi omen na niebie.
„Dobrze”, przemówił najstarszy brat o ciemnej skórze, gdy niebo już bladło. „Chcemy zapomnieć o wszystkim. O całym tym życiu, które prowadziliśmy dotąd. O naszych biednych, podstępnie zamordowanych matkach. O ojcu, którego kochaliśmy, a teraz nienawidzimy. O królewskim pałacu i jego fontannach, o klejnotach, mądrych nauczycielach, pięknych kochankach. Chcemy być wolni”.
„I o sobie nawzajem”, dodała cicho Aida, przyglądając się uważnie młodzieńcom. „Zapomnicie też o sobie nawzajem. Obudzicie się już nie razem, ale każdy osobno. Zupełnie sam”.
Znachorka wstała z wilgotnej od rosy ziemi i rozprostowała obolałe kości. Rozpaliła wygasłe już ognisko, na którym postawiła w swój miedziany kociołek służący do gotowania, parzenia ziół, a jak było trzeba, to i do polewania się wodą podczas kąpieli w strumieniu lub przy studni.
Tym razem Aida mruczała jakieś zaklęcia. Powoli i starannie parzyła zioła. Niecierpliwi bracia najpierw stali nad nią i ją poganiali, potem, gdy nie reagowała, usiedli, a po chwili już spali, schowani przed promieniami słońca w cieniu zarośli. A znachorka wciąż parzyła zioła. Siedziała przy ognisku i mieszała napar kijem. Gdy wreszcie skończyła, rzuciła w kierunku śpiących braci kilka grudek ziemi.
„Wstawać, lenie! Co z wami? Nie mam siły za wami chodzić. Wstawać!”, zrzędziła. „Jestem za stara na to wszystko”, nie przestawała gderać.
Młodzieńcy pośpiesznie wstali i rzucili się na przygotowany przez znachorkę napar. Pili najszybciej, jak potrafili. Parzyli sobie usta. Po wypiciu popatrzyli na siebie i na Aidę.
„Niczego nie zapomnieliśmy! Oszukałaś nas!”, krzyczeli jeden przez drugiego.
„Spokojnie, moje dzieci. Tej nocy, gdy będziecie spali, wasza pamięć zacznie uciekać. Musicie się do tego przygotować. Musicie nadać sobie nowe imiona. Musicie zapisać je na tabliczkach i przypiąć do odzienia. Musicie się też ze sobą pożegnać. Rano nie będziecie wiedzieli, skąd się tu wzięliście i kim jesteście”.
Zapisali więc na tabliczkach imiona swoich dziadków – ojców matek. Kien, Hektor i Ekua.
Tej nocy rozbiegane myśli znów nie pozwoliły braciom spokojnie zasnąć. Długo patrzyli w niebo na swą gwiazdę i milczeli. Nie znaleźli słów pożegnania, chociaż wiedzieli, że rano zapomną siebie nawzajem.
Sen zmorzył ich nie wiadomo kiedy, a gdy rano jeden po drugim budzili się, patrzyli na siebie ze zdziwieniem. Aidy już przy nich nie było. Odeszła po cichu razem z ich przeszłością. Powiedzieli sobie grzecznie: „Do widzenia”, jak mówi się nieznajomym, z którymi spędziło się noc przy wspólnym ognisku, wsiedli na konie i wyruszyli w drogę. Każdy w swoją drogę. Kien podążył do Chin, Hektor na północ – do Europy, a Ekua na południe – szukać szlaku do Afryki. Nigdy już się nie spotkali. I chociaż zapomnieli wszystko, co złe, chociaż uwolnili od cierpienia swe młode dusze, nie mieli pojęcia, dlaczego wciąż wspominają pewien poranek, kiedy byli jeszcze razem, ale już całkiem osobno. Ich gwiazda wypaliła się tej nocy zapomnienia. Zgasła na zawsze.