Wiatrak na parapecie brzęczał jak mucha trafiona kapciem trochę za słabo. Lepkie lato uparcie trwało, choć jego przydzielony czas już wybrzmiał wraz z pierwszym dzwonkiem w miejscowej szkole podstawowej im. Stanisława Staszica. Wrzesień. Przydałyby się chłodne wieczory. Lub choćby rześkie poranki.
Walizka wypełniała się szybko kolorowym bałaganem. Różowe mieszało się z niebieskim i żółtym. Kwiatki z kratką, a paski z pepitką. Matka biegała bezładnie. Była zbyt wściekła, by składać ubrania w kostkę, rajstopy i bieliznę chować do woreczków, a buty zawijać w szmatki parami. Rzucała w kierunku otwartej na łóżku walizy, a to biustonoszami, a to znowu pojedynczymi skarpetami. Z daleka. Te którymi nie trafiła leżały wokół na podłodze i na łóżku. Szafa wykipiała. Komoda została z otwartymi szufladami i wywieszoną bokiem czerwoną skarpetą jak jęzorem wisielca.
– Da..Danusiu, kochanie, u.. u.. uspokój się na chwilę. – Ojciec rozkładał ręce bezradnie i jąkał się, jak zawsze w nerwach, a zaraz potem musiał odskakiwać na bok w ucieczce przed rozjuszonym nosorożcem.
Miał absolutną pewność, że gdyby nie usunął się z drogi, zginąłby na miejscu.
– Powiedziałam! Albo on, albo ja w tym domu! – Jej głos zgrzytał ostrzem tępego noża po czaszce.
– Danusiu, to t.. t.. twoje dziecko…
– Ooo, nie, mój drogi! TO – tu wskazała nosem na syna siedzącego w fotelu z nogami, pomimo upału, owiniętymi kocem – TO nie jest moje dziecko! Trzydzieści lat dawno skończone! I nienormalny! Wstyd tylko przed ludźmi! – Zakończyła dobitnie, przytaknęła sama sobie i zaczęła mówić do siebie znacznie ciszej, łagodniej, prawie z czułością..- Na co mi przyszło. Wszyscy już gadają. Zapaść się pod ziemię przyjdzie człowiekowi. I za co to wszystko? I po co to komu? Taka wdzięczność. Już ja wam ugotuję rosołek! – wrzasnęła tym razem wyraźnie nie do siebie, tylko do męża i syna.
*
Drzwi trzasnęły. Cisza, która została po wytoczeniu się z domu wielkiej walizy, za którą potoczyła się matka, natychmiast przestała dźwięczeć jej słowami. Cisza była znowu całkiem cicha.
– Tato, przepraszam.
– A, tam synku, i tak od dawna m.. m..miałem ochotę pogonić jędzę na czt.. t.. tery wiatry. – I zaczęli głośno się śmiać. Trochę za głośno, trochę zbyt nerwowo. I trochę nagle ich śmiech się urwał. Nie był wesoły, ale obaj go potrzebowali. Zostali sami. Na dobre.
– Teraz czas na oklepywanie pleców. Gdzie ten spirytus? A jest. Podciągnij koszulę. Tylko trochę, synku, żebyś nie zmarzł. Nie możesz się przeziębić.
Młody mężczyzna pochylił się nad stolikiem, by ojciec mógł dostać się do jego pleców. Kaszlał mocno. Kości. Same kości i biała skóra w ciemne plamy.
– Co to? Znowu jakiś święty? – syn pochylony nad stolikiem zauważył obrazek z wizerunkiem świętego wędrowca. U jego stóp siedział pies z bochenkiem chleba w pysku.
– To święty Roch.
– Roch? Cóż to znowu za jeden? Mam nadzieję, że o mnie z nim nie gadasz! – zaśmiał się syn i znowu dostał ataku gwałtownego kaszlu.
– Michał, nie k..k.. kpij sobie ze św.. w.. świętych. Nie pozwalam! – Ojciec zmarszczył czoło i szybko schował obrazek do szuflady w kredensie.
Zawstydził się. Syn patrzył na jego przerzedzone włosy, ciemne żyły pod cienką bibułą skóry dłoni, na opadnięte smutno ramiona. Postarzał się. Ojciec miał teraz inny zapach. Zapach starej szafy, naftaliny i kropli na serce. Kiedyś pachniał inaczej. Czasem przyjemnie, czasami nie, ale to był zapach siły, zapach młodości. Nie widział go raptem przez dwa lata. Tyle trwała choroba. Postanowił, że poradzi sobie sam. Potem zaczął tracić po kolei wszystko, co wcześniej zdobył. Pracę, uznanie, szacunek, przyjaciół, wreszcie dobrobyt. Został sam. Telefon zamilkł. Ciało zaczęło płatać mu idiotyczne żarty. Najpierw się z nich śmiał. Potem przestał. Przyszedł dzień, gdy Michał zdał sobie sprawę z tego, że topnieją, jedna po drugiej, możliwości przetrwania bez pomocy rodziców. Bardzo nie chciał wracać. Matka przegoniła go z domu przed laty. Spakowała mu małą torbę na kółkach i wystawiła na wycieraczkę. Stała przy drzwiach z wyciągniętą po klucze ręką, gdy wychodził trzęsąc się ze strachu przed światem, który na niego gdzieś tam czekał. Nie chciała takiego syna. Zazdrościła sąsiadkom czerstwych chłopaków z opalonymi karkami Takich zwyczajnych. Takich, co i zaklną jak trzeba, popiją po robocie i pogniotą odświętne bluzeczki dziewcząt na sobotnich potańcówkach w remizie strażackiej. Nie pasował do jej małego świata, do pelargonii w oknie i starannie pomalowanego płotu. Nie pasował drastycznie i bezdyskusyjnie. A teraz jeszcze ta choroba. Z taką chorobą wrócić do porządnego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, to trzeba mieć tupet! Tak mówiła matka. Właściwie krzyczała. Przez ostatnie cztery dni. Stoczyła wojnę z ojcem. Ostatnią. Ostateczną. Jedyną, którą przegrała. Dotąd zawsze wszystkie wygrywała. Przyzwyczaiła się do zwycięstw. Dotąd żadna z tych wojen nie była dla ojca ważna. Poddawał je bez żalu. Tym razem stanął między nią, a synem zasłaniając go przed ciosami jej spojrzeń i drobinami śliny toczonej w krzyku i powiedział: „Nie, Michał zostaje”. Nie podniósł głosu, nie uderzył ręką w stół, a mimo to matka zamilkła nagle, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, osłupiała z zaskoczenia. Jej twarz, gdy nic nie mówiła, była zupełnie nowa. Inna. Obca. Dla wszystkich troje było natychmiast jasne, że ona odchodzi, a oni obaj zostają. Że oni pozostaną rodziną, a ona już do tej rodziny nie będzie należała.
*
Świerszcze rozpoczynały strojenie instrumentów przed wieczornym koncertem, gdy ojciec klękał na dywaniku koło drewnianego łóżka po dziadku. Ten dokonał w tym łóżku żywota przed kilkunastoma laty. Święty Roch drżał w dłoniach starego człowieka klęczącego i skupionego. Obrazek miał już pozaginane rogi i zniszczone krawędzie. Prawie na środku ciemniała plama po tłustym rosole. Roch wyglądał jakby używano go codziennie i eksploatowano jego cudowne moce bez opamiętania od dłuższego czasu. Ojciec modlił się z zamkniętymi oczyma.
– I miej nas w swej cudownej opiece. Amen. – zakończył.
– Opowiesz mi o nim? – Ojciec nie zauważył, że drzwi do sypialni od dawna były otwarte i zastygł w nich Michał podpierając się z ogromnym wysiłkiem o framugę. Był słaby. Drżący. Blady. Przestraszony, że jest w aż tak dramatycznej sytuacji, że ojciec modli się za niego z taką mocą. Z takim światłem na twarzy. Z taką zaciętą determinacją.
– O Rochu? Siadaj. Mogę opowiedzieć.
Roch pochodził z pięknej i bogatej Langwedocji pachnącej lawendą i tymiankiem. Urodził się kilkadziesiąt lat po potwornościach wojen albigeńskich, które pustoszyły ten kraj i przyniosły okrucieństwo, jakiego nawet średniowieczna Europa jeszcze nie pamiętała. Nie widział więc dopalających się stosów inkwizycji. Wszyscy chcieli o nich zapomnieć, ale duchy pozarzynanych i żywcem spalonych albigensów wciąż snuły się po zagajnikach, wśród łąk i po miejskich kamiennych zaułkach.
Jego rodzice przez długie lata starali się o potomstwo. Już myśleli, że się go nie doczekają, gdy nagle w późnym już wieku niebiosa obdarzyły ich synem. Był piękny. Był dobry. Był wyjątkowo uzdolniony. Studiował medycynę na najsłynniejszym wówczas w Europie uniwersytecie medycznym w rodzimym Montpellier. Rodzina martwiła się, że nie będzie umiał zastąpić energicznego ojca w jego rozlicznych interesach. Był jeszcze wyrostkiem, gdy starzy rodzice osierocili go i zostawili spory majątek. Roch usiadł na schodach swojej uczelni i rozdał majątek biednym żakom, sierotom, żebraczym wdowom. Zostawił sobie tylko nieduży trzosik. Zaraz potem ruszył w świat. Chciał dotrzeć do Rzymu, ale Opatrzność miała wobec niego inne plany. Młody Roch wędrował długo. Patrzył na góry po lewej i morze po prawej. Mijał wioski i miasteczka.
Dotarł do Lacjum z rozgrzaną od słońca ziemią i cyprysami strzelającymi w niebo i z winem zbyt słodkim, jak na jego wykwintne podniebienie, pitym przez mieszkańców tego kraju w prostych glinianych kubkach. Pił z nimi ich wino i jadł z nimi ich placki z oliwą.
*
Michał siedział z kolanami podkurczonym przy piersi i obejmował rękami własne nogi. Słuchał. Nie kpił. Nie śmiał się ze starego ojca, że opowiada bajki o świętych. Sam już nie był pewien, czy w nic nie wierzył. Nie bał się. Pierwszy raz od dawna zapomniał o strachu.
Układał pigułki i kapsułki w równym rzędzie, liczył, sprawdzał z kartką przyklejoną na wewnętrznej stronie drzwiczek od szafki kuchennej. Liczył znowu, ocierał niezauważalnie wilgotne oczy, wrzucał garść lekarstw do plastikowego pojemniczka i podawał Michałowi wraz ze szklanką wody, opanowaniem i pogodnym wyrazem twarzy.
*
W Lacjum, wśród zielonych wzgórz zobaczył Roch z daleka warowne wieże zamku zwieńczone blankami. Szedł jeszcze pół dnia nim dotarł do murów miasta. Acquapendente. Bramy zamknięte. Przed murami płonęły wielkie stosy. Ostrzeżenie przed zarazą. Wiadomość dla wędrowców, by omijali to miejsce, gdyż kara boska spadła na to miasto.
– Dżuma, panie! – wołali ludzie z wysokich murów. – Idź lepiej panie swoją drogą, a to miasto przeklęte zostaw za sobą!
– Chcę wejść! Wpuśćcie mnie! Mogę pomóc! Jestem medykiem! – wołał Roch.
Otwarto mu północną bramę zwaną Porta della Ripa i wszedł Roch do zadżumionego Acquapendente. Gdyby to wroga armia próbowała zdobyć to miasto, nie miałaby zbyt łatwego zadania. Wielkie mury i obronne bramy zatrzymałyby śmiałków. Ale czarna śmierć nie bała się wyszczerzonych groźnie zębów blank. Zdobyła miasto po cichu. Bezszelestnie. Wobec niej miasto było bezbronne. Mieszkańcy lamentowali. Ulicami wędrowały łkające procesje niosące obrazy Matki Bożej i Chrystusa ukrzyżowanego. Kadzidłami i modlitwą próbowano przepędzić zarazę. Trupy pokryte czarnymi dymienicami leżały na bruku, a szczury żerowały na nich w ekstazie.
Roch złapał się za głowę. Biegł przez miasto jak oszalały. Trafił wreszcie tam, gdzie chciał trafić. Klasztor Franciszkanów. Kochał świętego Franciszka od dziecka. Sława świętego w brązowym habicie dotarła do jego rodzimej Langwedocji i rozpaliła niejedno młodzieńcze serce. Tu Roch spodziewał się pomocy.
– Bracia najmilsi! – wołał do mnichów- Trzeba ratować miasto! – Uczyłem się na medyka! Wiem, co robić! Pomóżcie mi, a ja pomogę wam.
I Franciszkanie dali Rochowi brązowy habit i sznur parciany do przewiązania i krzyż drewniany na szyję. I ruszyli z Rochem do pracy. Zbierali trupy z ulic i zaułków na wózek dwukołowy i wywozili za mury. Tam wrzucali je do ognia. Księża w kościołach groźnie grzmieli. Ciał nie wolno palić! To nie po bożemu! Franciszkanie jednak posłuchali Rocha. Żegnali zmarłych znakiem krzyża i wrzucali do oczyszczających płomieni. Potem znosili chorych do klasztoru. Zamknęli bramy i oprócz braci zakonnych, którzy posługiwali chorym nikt nie był tam wpuszczany. Palono wszystkie zwłoki i ubrania po zmarłych. Okrutnie oddzielano chore matki od zdrowych dzieci, mężów od żon, starców od ich bliskich w nadziei uratowania kogokolwiek. Podcienia klasztoru wypełniły się na całe tygodnie płaczem, a dziedziniec zgrzytaniem zębów. Kościół pod wezwaniem świętego patrona ubogich, chorych i samotnych został szpitalem. Większość chorych umierała, ale też spora grupa młodych i silnych wydobrzała. Dymienice pękały, czarna jak smoła zaraza wylewała się z ran, a oni powoli przestawali majaczyć w gorączce i wracali do sił. Uważano ich wyzdrowienia za cudowne. Z dżumy się nie wychodziło. Tak mawiano. Nie bez boskiej pomocy.
– Nic nie dzieje się bez boskiej pomocy- uśmiechał się Roch i biegł roznosić dzbany z wodą dla chorych.
Mijały dni. Roch nie miał czasu na spanie, na jedzenie. Nie ustawał w pracy. Przyjmował wciąż nowych chorych spoza murów klasztoru, ale z każdym dniem ich liczba malała. Kilku braci zachorowało. Roch nie opuszczał ich ani na chwilę. Pielęgnował, karmił, poił i pocieszał w cierpieniu. Był zdrowy. W Acquapendente zaczęto o nim mówić. Cóż to za młodzieniec, cudzoziemiec, pacholę prawie, który dla obcych ludzi ryzykuje życiem, pracuje w zapamiętaniu i ma w sobie tyle miłości, że sam jeden przegania z miasta zarazę i wyjednuje przebaczenie grzechów? Myśleli już, że Acqapendente przestanie istnieć. Że wśród tych wspaniałych zamków, kościołów i wież zostaną tylko ohydne szczury, które pożrą trupy mieszkańców tego miejsca. Że bruk miasta porośnie trawą, a mury z latami rozsypią się proch. A tu przyszedł ten dziwny młody wędrowiec i pokonał zarazę. I nie zachorował. Święty, chyba. Święty, na Boga! Święty!
*
Michał zasnął. Ojciec okrył go kocem i wyszedł po cichu. Jakże słabo tliło się w nim życie. Jak zajadle atakowała choroba. Jak dżuma w Acquapendente.
Ranek przyniósł jednak uśmiech i słońce za oknem. Ojciec ugotował kleik na mleku. Tylko trochę wykipiało. Niedużo. Nie był zbyt dobrym kucharzem. Michał nie mógł jeść niczego oprócz papek. Kila dni temu zaatakowały go straszliwe wrzody w ustach i gardle. Wargi pękały, krwawiły i pokrywały się strupami. Kawałek chleba był dla niego niejadalny. Kleik z kaszy manny z masłem i cynamonem. Jak kiedyś, gdy życie było jeszcze dobre. Gdyby nie pojemnik pełen gorzkich i paskudnych lekarstw, które musiał zażyć po śniadaniu, mógłby nacieszyć się przez chwilę tym smakiem z odległych wspomnień.
– Co było dalej z Rochem? – Michał zaskoczył ojca. Pamiętał jednak. Słuchał go wczoraj. Ojciec poczuł ciepło. Miłe ciepło rozchodzące się w piersi.
*
Zaparzył czajniczek z herbatą. I wrócili obaj do klasztoru Franciszkanów w Acquapendente w czternastym wieku, gdzie szalała dżuma, a z okna celi brata Giovanniego widać było samotną wieżę, pozostałość po zamku Fryderyka Barbarossy i jego niechlubnych czasach. W celi stało tylko łóżko, klęcznik, mały stół i krzesło. Na ścianie zaś ciemniał duży drewniany krzyż. Prosty i pozbawiony wszelkich ozdób. Giovanni miał może dziewiętnaście lat, może trochę więcej. Tyle, co Roch.
– Skąd bracie Giovanni ta nazwa miasta? Acquapendente. Wisząca woda? Co to znaczy? – pytał Roch chorego mnicha, który znajdował ulgę w rozmowie. Zapominał na chwilę o bólu i strachu. Chętnie, choć z dużym wysiłkiem rozmawiał z Rochem.
– Tam na wschód od miasta jest wysokie wzgórze. Stąd go nie widać. Zamek di Torre Alfina wszystko zasłania, ale z naszej dzwonnicy mógłbyś je zobaczyć. Spływają z niego przepiękne wodospady. Kiedy to wszystko się skończy, bracie Rochu, musisz iść je zobaczyć. To najpiękniejsze miejsce na całym tym bożym świecie. To od tych wodospadów pochodzi nazwa naszego miasta. Wyglądają, jak woda zawieszona w powietrzu. Chciałbym jeszcze kiedyś… – tu brat Giovanni zamilkł wzruszony i z trudem przełknął łzy. Zasnął nagle zmęczony rozmową.
Roch siedział przy łóżku brata Giovanni i chłodził jego rozpalane czoło mokrą szmatką. Ciężki, świszczący oddech mnicha usypiał zmęczonego Rocha. Głowa opadała mu na piersi. Usnął na siedząco.
Gdy się ocknął w celi było zupełnie cicho. Giovanni już nie oddychał.
*
– Otwórz usta synku. Czas na pędzlowanie. Musimy wyleczyć to paskudztwo. Wiem. Wiem, ze boli.
Na czole Michała pojawiła się ciemna smuga cierpienia. To jakby miał namalowane na twarzy, jak mocno go bolało. Wytrzymał bez łez i jęków. Ojciec też, ale zaraz potem wybiegł do swej sypialni na górze i zatopił krzyk rozpaczy w poduszce, by nie wydostał się na świat.
– Roch nie zachorował? – spytał Michał, gdy skończył płukanie gardła.
– Nie tam i nie wtedy. Gdy odchodził z Acquapendente żegnały go tłumy.
Kobiety dawały mu kwiaty, a dzieci pobiegły za nim daleko poza mury miasta, by pokazać mu wodospady. Mógł wreszcie zobaczyć „wiszące wody”. Najpiękniejsze miejsce na tym bożym świecie. Mieszkańcy Acquqpendente nigdy o nim nie zapomnieli. Poszedł. Aż do Wiecznego Miasta. I tam znowu zastał szalejącą dżumę. To był straszny czas dla całej Europy. Kontynent pustoszał. Najpierw dżuma atakowała miasta portowe. Tam zakażone szczury schodziły na ląd. Pchły, które przechodziły ze szczurów na ludzi wkłuwały śmiertelne zarazki w ludzką skórę. Po jakimś czasie w miejscu ukąszenia powstawała pełna czarnej mazi dymienica. Na szyi, w pachwinach, na brzuchu, pod pachami… Strach był jeszcze gorszy od śmierci. Niewiedza i zabobony sprzyjały zarazie. Ludzie zamiast unikać kontaktu z innym, gromadzili się tłumnie na modłach w kościołach i masowych procesjach. Nie znali przyczyn choroby, więc nie umieli jej zapobiegać. Roch, oczywiście też nie wiedział o istnieniu zarazków, ale wiedział doskonale, że można się zarazić przebywając z chorym, w pobliżu zmarłego lub dotykając ubrań po zmarłym. Ta skromna wiedza, nieskończona ilość miłości i ciężka praca pozwoliły mu uratować tysiące ludzkich istnień. W Rzymie, w wielu miastach i miasteczkach, wreszcie w Piacenzie. Tam walcząc z dżumą, jak od kilku lat na pierwszej linii frontu nagle poczuł, że kolana pod nim miękną. Był zlany zimnym potem, a na udzie pojawił się nienawistny znak czarnej śmierci. Roch zrozumiał, że tym razem dżuma rzuciła się na swojego największego wroga. Póki mógł iść o własnych siłach wyszedł z miasta i ukrył się w leśnej grocie. Tam wiedział, że nikogo nie zarazi. Wiele dni drżał w gorączce nie mając nic do jedzenia. Pił tylko wodę kapiącą ze ścian groty. Wreszcie, pewnego dnia gdy ocknął się na chwilę z ciężkiego jak ołów snu, zobaczył nad sobą psa. Stał przy nim trzymając placek chleba w pysku. Pies przychodził odtąd codziennie i zawsze przynosił dla Rocha coś do jedzenia. Roch sam był zdziwiony, że wciąż żył. Pękły dymienice, gorączka spadła. Przeżył. Cuda są taką samą częścią życia jak łyk wody, gdy jesteśmy spragnieni, jak promień słońca, gdy błądzimy w ciemnościach, jak kęs chleba, gdy umieramy z głodu.
Sława świętego Rocha wędrowała po Italii szybciej niż on sam. Mówiono, że cudownie uzdrawiał chorych, że uratował tysiące ludzi, a umierającym dawał ukojenie i nadzieję. Gdy pojawiała się dżuma, natychmiast modlono się o przybycie Rocha. Świętego Rocha.
Ta sława nie zapobiegła jednak aresztowaniu go przez Francuzów, gdy wracał w rodzinne strony. Uznano go za włoskiego szpiega i wtrącono do lochu.
I zadręczono najpiękniejsze dziecko Langwedocji. Głodem, torturami, nienawiścią. Dopiero gdy zmarł po kilku latach ciężkiego więzienia strażnicy weszli do jego celi i zauważyli na ścianach jego celi napis wyryty kamieniem. Roch wreszcie im się przedstawił.
To ten sam Roch, o którego przybycie modlili się już wszyscy mieszkańcy kontynentu, gdy w ich okolicach pojawiła się czarna śmierć. Święty Roch. Jedyne ocalenie. Ostatnia nadzieja.
*
– Tato, wiesz, że ja nie wierzę w takie historie. Nic na to nie poradzę. Nie potrafię.
– Wiem, synu. To nic nie szkodzi. Wystarczy, że ja wierzę za nas dwóch. Nie martw się o to. Połóż się i odpocznij. Za godzinę zastrzyk. Zdążysz się zdrzemnąć.