Wtorek
Minister! No proszę! Marlena wstała z sofy i zrobiła kilka kroków po miękkim dywanie. Mogła się tego spodziewać, ale mimo wszystko odczuwała zaskoczenie, gdy usłyszała w telewizji o nominacji. Jej męża, Szymona J. oczywiście nie było w domu. Jak co wieczór, pracował. Spotkania, służbowe kolacje, wyjazdy. Minister! No to się doczekał.
Tego dnia zapowiedział się już po północy. Zadzwonił po posiedzeniu rządu. Spieszył się, ale cierpliwie wydeklamował całą obowiązkową formułkę.
– Nie czekaj na mnie, moja droga. Będę późno. Połóż się spać. Dobranoc.
Wzięła prysznic, przebrała się, zrobiła staranny makijaż, wykonała dwa telefony, w tym jeden do Hugo. Szymon zatrudnił dla niej kierowcę. Nie miała prawa jazdy a chciała mieć samochód.
– Chyba nie myślisz, że będę jeździła autobusem!
– Nie, nie myślę – odpowiedział wtedy całkiem spokojnie.
Wyszła z domu. Hugo już czekał. Był młody, blady i zawsze spięty. Jego czoło wciąż było zroszone drobnymi kropelkami potu. Woził ze sobą mały ręcznik, którym przecierał twarz i dłonie. Marlena nie mogła zapamiętać rysów jego twarzy. Zupełnie, jakby był przezroczysty. On wciąż spoglądał w lusterko. Było dziwnie ustawione. Zawsze widział w nim Marlenę a nie ulicę za tylną szybą.
Jechali przez wieczorne miasto rozświetlane błyskawicami i szarpane wiatrem. Wieczór pachniał rozgrzanymi w sierpniowym słońcu murami skropionymi ciepłym deszczem. Zawiózł ją pod teatr. Zerkał w lusterko, patrząc na małe okrągłe cienie rzucane na jej twarz przez krople deszczu na szybie. Wyglądała jakby miała na twarzy woalkę z drobnymi kropeczkami. Czwarty raz jechała na ten sam spektakl. Weszła do budynku teatru. Samochód odjechał z jej sylwetką utrwaloną w bocznym lusterku. Odczekała jeszcze chwilę. Wyszła na ulicę i machnęła na taksówkę. Wsunęła się na tylne siedzenie. Błysnęła tylko przez chwilę skrawkiem ciepłej bieli uda nad ciemną pończochą.
Budynek, do którego weszła to secesyjna kamienica z witrażową rozetą nad bramą wejściową. Kamienne podłogi na korytarzu pachnące świeżą pastą do polerowania, mahoniowe poręcze na schodach, kościane przyciski w windzie ze skórzaną ławeczką. Mężczyzna czekał na nią w drzwiach na trzecim piętrze. Ciemna rozpięta pod szyją koszula. Swobodnie podwinięte rękawy. Luksusowy zapach.
– Witam panią, Izabela, tak?
Chciał jej zapłacić z góry, ale wstrzymała go ruchem dłoni. Trochę lekceważącym, trochę beztroskim.
– Później.
Wolała dostawać pieniądze po wszystkim. Zadowoleni mężczyźni zawsze płacili więcej od umówionej stawki. Chciała dostawać jak najwięcej. To było cudownie przyjemne. To była miara, to było wyznanie. Sprzedawała swoje ciało bardzo drogo, a chętnych wciąż przybywało i chętnie płacili więcej i więcej. Potem podjęła próbę. Kolejną próbę na sobie. Kolejny eksperyment. Najpierw eksperymentowała na swych uczuciach, kiedy po raz pierwszy, za pieniądze, przez luksusową agencję, itd. Była ciekawa, jak to zniesie. Czy nie stchórzy w ostatniej chwili. Zastanawiała się, czy to będzie przyjemne, czy upokarzające. A może jedno i drugie. Potem zdziwiona stwierdziła, że zarabia dużo pieniędzy. Na początku myślała, że da je pierwszemu napotkanemu żebrakowi. Parę razy tak zrobiła. Ale żebracy robili tyle rabanu, że musiała uciekać przed ich wylewną wdzięcznością. A potem, potem kupiła zupełnie niepotrzebny dwudziesty flakon perfum i postawiła na półce w małżeńskiej łazience, buty, których nigdy nie ubierze, bo ma ich tak dużo, że nim przyjdzie ich kolej będą już niemodne, i inne drobiazgi, drogie i równie zbędne. Przestała wydawać zarobione pieniądze Delektowała się nimi. Nie chciała niczego. Wszystko już miała. Chciała tylko wiedzieć, że jest dużo warta.
W dużym pokoju o bardzo wysokich sufitach grała cicha muzyka. Na stole stały kieliszki z winem. Rozmawiali chwilę, ale nie długo. Mężczyzna pocałował ją w rękę i poprosił, żeby zdjęła suknię.
Środa
– O której mają być goście, kochanie? – Szymon J. krzyknął goląc się w łazience przed lustrem
– Zaraz. Właściwie już powinni być.
– Kochanie! Nie rozmawiamy o ekologach i tej awanturze z elektrownią. Pamiętaj. A! I ani słowa o pracy komisji! I w ogóle, kochanie, najlepiej porozmawiaj o teatrze, Hawajach, ciuszkach, czy co ty tam lubisz.- wyszedł z łazienki i pocałował ją w policzek patrząc na lśniący złotem nadgarstek, a następnie natychmiast wyszedł z sypialni i zszedł po schodach do salonu.
Marlena otarła pocałowany policzek chusteczką i poprawiła makijaż. Zawsze jej to robił. I nigdy nie uważał, żeby mieć suche usta. W domu to pół biedy, ale potrafił to zrobić w miejscu publicznym. To już doprawdy jest przesada. Takie gesty! Jakby miał to zapisane w scenariuszu.
Marlena umyła zęby i wyszczotkowała kasztanowe włosy. Goście nareszcie poszli. Strasznie późno. Nie mówiła nic o ekologi, o elektrowni ani o pracy komisji. Tak, jak prosił, rozmawiała o teatrze i wakacjach na Hawajach. Wsunęła się do łóżka mając nadzieję, że mąż będzie zmęczony i zaśnie od razu. Pan J. położył się koło niej ziewając bez zasłaniania ust i podciągnął w górę jej koszulę nocną. Nie wysoko. Tylko do pasa. To przecież zupełnie wystarczało. Co do tego oboje w pełni się zgadzali. Zastanawiali się wprawdzie, choć każde osobno, po co hołdują temu rytuałowi od tylu lat. Raz lub dwa razy w miesiącu. Po ciemku. Niedbale. Były to zazwyczaj jedyne wieczory w miesiącu, które spędzali razem. Spotkanie towarzyskie w domu, lub wyjście na którym obecność bez żony byłaby nietaktem. Potem limuzyna ze spoconą twarzą Hugo w lusterku, prysznic, łóżko. Ten zwyczaj nie był zbyt dużym kosztem ponoszonym dla potrzebnego im obojgu zameldowania pod tym samym adresem.
Piątek
Pan J. zadzwonił jak zwykle o ósmej. Miał wrócić bardzo późno ze względu na wizytę rządową ze Szwecji.
– Wiesz kochanie, spotkanie w ministerstwie, kolacja, rozmowy, wino, dyskusja. Szybko się nie wyrwę.
Marlena pomalowała usta koralową pomadką. Limuzyna z widokiem na podgolony kark Hugo. Kremowa skóra na siedzeniach limuzyny ciepła i miękka. Kino. Taksówka do odległej dzielnicy miasta. Budynki malały w miarę oddalania się od centrum. Latarnie wyrastały z ziemi coraz bardziej niechętnie. Ogrody, alejki, trawniki rozrzedzały intensywność dużego miasta.
Dom z numerem 54 stał w głębi ogrodu schowany w liściach i wieczornej mgle.
– Izabela– przedstawiła się do domofonu.
Furtka ustąpiła. Parzące się koty z wrzaskiem uciekły spod jej stóp. Podskoczyła wystraszona. Głęboki wdech. Drzwi wejściowe błysnęły światłem z wnętrza. W jasnym prostokącie drzwi stał jej mąż, Szymon J.
Ona:
Uciekać! Furtka jeszcze się nie zatrzasnęła. Może mnie nie poznał! Ciemno. Poznał! Podejść i powiedzieć, że to żart, taksówkarz się pomylił. Przedstawiła się jako Izabela do domofonu. Minęła sekunda. Stopy na obcasach stały obok siebie. Wola szarpała nimi w tył i przód. Stały sklejone niepewnością. Krok w przód i.. poszła.
On:
Zatrzasnąć drzwi! Poznała mnie? Poznała. Stoi. Podejść i powiedzieć, że to żart, pomyłka, prowokacja. Stopy w czarnych butach na skórzanej podeszwie stały sklejone niepewnością. Ona idzie. Ruszył w przód.
Takiego napięcia ich małżeństwo nie zaznało nigdy dotąd.
– Izabela – wyciągnęła dłoń z paznokciami w kolorze różowej perły. Nie wiedziała jeszcze, co wyjdzie z tej maskarady. Była uśmiechnięta. Kołysała biodrami idąc krótką alejką do schodów. Uważała, żeby nie potknąć się na kamiennej kostce brukowej.
– Dobry wieczór, Izabelo – położył usta na jej palcach tuż przy paznokciach. Dłoń pachniała dzikim piżmem.
Kochali się. W miękkiej pościeli. W chłodnej sypialni. Studiowali swoje, świeżo poznane, ciała. Starannie szukali zapachów i smaków. Rozkwitali. Zaświecili jasnym światłem. Oszaleli. Oniemieli. Naprężone mięśnie ud. Skurczone palce. Wilgotne prześcieradła. Ciche szelesty. Charczący oddech. Stłumiony krzyk. Tylko chwilę patrzyli na ruchome cienie drzew na suficie. Znów zanurzyli się w sobie. Odnaleźli każdy nerw w swoich ciałach, który można było obudzić i zagrać na nim jak na harfie.
Żadne z nich nigdy nie przeżyło takiej nocy. Żadne z nich nie wiedziało, że taka noc istnieje. Odkryli nowy świat, schowany przez całe życie pod naskórkiem, pod powiekami, w opuszkach palców i w najczarniejszej głębi źrenicy oka.
Marlena wstała, gdy tylko mogła się podnieść.
– Czy moglibyśmy..?
– Tak…- zerwał się jak spłoszony – oczywiście Iabelo. – Pan J znalazł portfel i wypłacił dwukrotną kwotę uzgodnioną z agencją.
Chłodna noc. Sierpień się kończył. Obcasy wystukały północ na kamiennym bruku. Czas do domu. Mąż zapewne niedługo wróci ze spotkania ze Szwedami.
Sobota
– Obawiam się, moja droga, że dziś również pracuję. – Pan J powiedział znad gazety popijając czarną kawę i nie patrząc na nią.
Marlena w szlafroku zeszła właśnie z sypialni i wyciskała sok z owoców na śniadanie. Jej idealna sylwetka nie była wyłącznie darem niebios. Była pracą i nagrodą za pracę.
– Ależ oczywiście, kochanie, mam na dziś mnóstwo zaplanowanych zajęć. Nie martw się o mnie. A o której będziesz? – spytała obierając kiwi, J. podniósł wzrok znad gazety.
– Bardzo późno. Nie czekaj na mnie, kochanie – powiedział patrząc już na rubrykę z kursami giełdowymi lub wiadomościami ekonomicznymi.
Nie rozmawiali więcej. Nigdy nie rozmawiali więcej. Pan J wsiadł do auta. Wyjął telefon.
– Czy dziś wieczorem można? Izabela – chwila ciszy, w której pan J stukał palcami w skórę siedzenia – Tak, Izabela. Czekam. Można? Dobrze. Tak, w tym samym miejscu.
Po wyjściu męża Marlena usiadła i zamknęła oczy. Sok z egzotycznych owoców pachniał mocno. Powinna pomyśleć. Zastanowić się co dalej. Nic się nie stało? Nic się nie stało. Nic się nie stało. Zadzwonił telefon.
– Ten sam klient? – Marlena zerwała się od stołu i przewróciła szklankę z sokiem z egzotycznych owoców – Ten co wczoraj? Jesteś pewien? Czeka na odpowiedź na drugiej linii… Tak, będę. – opanowała zbyt piskliwy głos i dodała ciszej – Potwierdź. Będę.
Wyjrzała przez okno. Jej mąż siedział za kierownicą swojego auta zaparkowanego na podjeździe. Właśnie skończył rozmowę przez telefon i uruchomił silnik. Czekała na niego duża delegacja z Korei Południowej.
*Ilustracja: Gustaw Klimt, Portret Adeli Bloch, via Pinterest