Rozgwieżdżony wieczór z Dominique powoli, ale nieuchronnie zmierzał w kierunku mdłego świtu. Krwawa plama wina rozlanego na białym dywanie w salonie nie urzekała już bukietem kamfory, porzeczki i wędzonej dębiny. Grand Cru z trzech szlachetnych szczepów z okolic Bordeaux już nie pachniał. Śmierdział jak rozlany ocet.
Siedziałem bez ruchu na krawędzi łóżka. Miękkie kapcie w szkocką kratę stały równo ustawione tuż obok moich stóp. Dopóki nie wsunę w nie stóp, będzie trwała noc. Będę mógł tu być. Dotknąłem jednego z kapci zewnętrzną krawędzią stopy. Miałem władzę nad nocą. Nie spałem ani chwili.
Mieszkanie Dominique lśniło obcym światem, pachniało rozkosznie. W moim mieszkaniu, właściwie w mieszkaniu mamy, jest skrzypiący stary parkiet, który w zimie rozsycha się i szczerzy nieprzyjemnie szpary między klepkami. Cuchnie stęchlizną i dawno nadaje się do wymiany, ale mama nie lubi remontów. Żadnych zmian.
Tu na podłodze są wielkie grafitowe płytki. W dodatku ogrzewane. Zginając palce u nóg pogładziłem nimi podłogę dziękując za okazane ciepło. U mamy zawsze jest chłodno. Nawet w lecie. Grube ściany są nieprzepuszczalne. Nasączone wspomnieniami o własnych umarłych marzeniach. Nic się nie przemknie. Żaden obcy zapach przez nieopatrznie uchylone drzwi. Żaden obcy włos przyczepiony do klapy marynarki. Wszystko w mieszkaniu mamy stoi w tych samych miejscach, co trzydzieści lat temu, kiedy wpadałem do domu ze szkoły i rzucałem w kąt tornister. Teraz, gdy wracam z uczelni, aktówkę z dokumentami zabieram do pokoju i ustawiam na stoliku obok biurka. Tyle lat. Biurko po ojcu ma ułamany kawałek frontu od szuflady. Nie działa też zamek od drzwiczek. Działał jeszcze kilka lat temu. pewnego dnia wróciłem z pracy i zastałem go powyginanego jak paragraf. Mama twierdziła, że nic na ten temat nie wie, ale papiery w szafce były poprzestawiane.
Dominique spała naga. Mówiła, że zawsze śpi naga. Siedziałem tyłem do niej. Myślałem o tym jak wygląda, ale nie miałem odwagi spojrzeć. Myślałem o jej zmierzwionych włosach. Uchylonych ustach. Słyszałem jej oddech. Nie odwracałem się. Przez otwarte drzwi sypialni widziałem refleksy na granitowej tafli kuchennej wyspy i diodę migającą na laptopie stojącym na stole w salonie. Mama umarłaby, gdyby mnie tu zobaczyła. Muszę dokładnie się wykąpać i wytrzepać ubrania. Usunąć ślady. Gdyby usłyszała jak Dominique mówi po polsku. Z tym obcym akcentem i francuskim „r”. Dostałaby szału. I trzeba będzie wyrzucić te piękne spinki do koszuli. Musiały kosztować majątek. Dała mi je dwa dni temu na urodziny. W domu nie mogę ich schować. Mama znalazłaby je nawet gdybym schował pod podłogą za tapczanem. Tę kryjówkę odkryła już w czasach liceum. Dostała wtedy ataku duszności i o mało przeze mnie nie umarła. A to była tylko gazeta z Niemiec z jednym zdjęciem wielkiej gołej baby. Wiedziałem, że to było strasznie złe. Nie mogę jej narażać. Mam tylko ją. Poświęciła dla mnie całe życie.
– Dlaszego ne spisz Pawel? – nie poruszyłem się kiedy zapytała. Muszę iść. Może zaśnie i nie będę musiał się tłumaczyć. Wyjdę i nie będzie o czym mówić. Koniec i tyle. Dominique musi zrozumieć. Ona sobie poradzi. Młoda, piękna i ma tyle butów! Moja mama ma tylko dwie pary. Jedne na zimę i drugie na resztę roku. Jak kupuje nowe, to stare zostawia w śmietniku w sklepie. I przez całe życie nie miała ani jednej pary pantofli na obcasie. Nawet wtedy, gdy była młoda i nie miała żylaków.
– Śpij Dominique. Śpij..
Ubrania leżały na fotelu obok. Marynarka z brązowego sztruksu ze skórzanymi łatami na łokciach, szare spodnie, koszula w drobną kratkę i sweter z szetlandzkiej wełny z małą, zacerowaną starannie przez mamę, dziurką po molach. Prawie niewidoczną, bo z boku, pod pachą. Mogłem sięgnąć bez ruszania się. Poczekam jeszcze chwilę. Ubrania miały zapach domu. Kuchenne opary z dominacją zasmażanej kapusty, stęchlizna starego tapczanu, kocia sierść, naftalina. Więc ja tak pachnę? Dopiero tutaj to czuję. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłem. Jestem pewien, że bez ubrania pachnę normalnie. Jak mężczyzna. Mógłbym zapytać Dominique.
Ubrałem się w salonie. Bardzo cicho. Nie było ciemno. Wielkie okno na całą ścianę wpuszczało księżyc do środka, który tak zachęcony postanowił rozmnożyć się przez pączkowanie. Jeden z księżyców był w lustrze, jeden w lśniącym w ciemności lustrze nad komodą, jeden na szklanym stole i jeden w szybie od stalowego piekarnika. Nawet wielkie lśniące jabłka ułożone na tacy w kuchni miały na zielonej skórce każde po jednym małym księżycu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ugryzłem takie jabłko. Tak jak wczoraj Dominique. Aż sok bezwstydnie spływał jej po podbródku. Otarła sok wierzchem ręki i nawet się nie speszyła, nie zarumieniła się. Mama zawsze obiera mi jabłko ze skórki, kroi na ćwiartki, wycina gniazda z nasionami i pakuje równe kawałki do woreczka. Codziennie przed moim wyjściem na uczelnię. Studenci podśmiewają się ze mnie, kiedy wyjmuję woreczek. Postanowiłem jeść drugie śniadanie dopiero, kiedy dojdę do pokoju asystentów. Oni też się śmieją, ale dyskretniej. Co mi tam zresztą. Nie chodzę tam dla nich tylko dla fizyki. Dla nauki. Niech się śmieją.
Mama mówi, że nie są warci mojej uwagi. I Helena też nie była. Helena. To już dwadzieścia lat. Kiedyś ją spotkałem w autobusie. Dalej jest ładna. Tylko smutno na mnie popatrzyła. Chyba nie zrozumiała. Chciała być najważniejsza. Ważniejsza nawet od mamy. Mama mnie ostrzegała, że tak będzie. I miała rację. Szybko się okazało, że miała rację. Strasznie cierpiałem, ale nie było innego wyjścia. Z Dominique byłoby to samo. Chciałaby, żebym opuścił mamę. One wszystkie takie są. Mama zawsze to wiedziała. Tylko ja byłem taki głupi. I teraz drugi raz to samo. Znowu będę za nią tęsknił latami. A mama ostrzegała. Gdybym jej słuchał, nie musiałbym tak się męczyć. Idiota. Stary idiota. Czterdzieści pięć lat i nadal idiota. Trzeba iść. Zatrzasnę drzwi od zewnątrz. To nie mój świat. To nie dla mnie. Jestem poważnym człowiekiem. Naukowcem. Szczoteczka do zębów została w łazience. Trudno. Trzeba spisać na straty. Wytłumaczę jakoś mamie jej brak. Powiem, że zapomniałem w hotelu, w którym było sympozjum. Nie mogę wrócić do sypialni, żeby wejść do łazienki. Dominique obudziłaby się. Zadawałaby pytania. Patrzyłaby najpierw ze zdziwieniem, potem z niedowierzaniem, na koniec z pogardą. Znam już ten zestaw spojrzeń. Już to przeżyłem. Nie muszę się przed nikim tłumaczyć.
Jestem wolnym człowiekiem.
– – – – – –
Ilustracja – obraz Hanny Kotewicz „Dream” – publikowany za zgodą autorki.