Chwilę przed świtem powierzchnia wody rzeki wyglądała jakby wcale nie płynęła, lub płynęła bardzo powoli, raz w jedną raz w druga stronę. Maleńkie zmarszczki wydawały się przychodzić znikąd i znikać bez powodu w strzępkach mgły. Dwie cieniutkie żyłki nylonowe zanurzone w wodzie prawie nie rzucały cienia w srebrzystym półmroku obdartym z kolorów. Druciane krzesełko składane z rozpostartym płótnem do siedzenia było tak małe, że mieściło się w zielonym chlebaku obok siatki na złowione ryby, woreczka z kulkami chleba, pudełka z robakami, klasera z haczykami i kilkoma kanapkami z serem zawiniętymi w szary papier śniadaniowy. W bocznych kieszeniach chlebaka mieścił się, jak zawsze, z jednej strony termos z herbatą, a z drugiej butelka piwa. W małej kieszeni z przodu był scyzoryk i kilka drobiazgów jak kawałek druta, sznurek, kilka gumek recepturek i mini apteczka ze środkami opatrunkowymi i dezynfekującymi. Wszystko bardzo potrzebne.
– Ej, pociągniemy coś dzisiaj…
– Hm..? Taa..
Eddy siedział nieco oddalony od Berga. Trochę niżej, bliżej wody. Znalazł wygodne miejsce osłonięte od strony wody wysoką trawą. To dobre miejsce. Lepsze niż to, które zajął Berg. Jak zrobi się jaśniej, to ryby zaczną obserwować brzeg z taką samą wnikliwością z jaką wędkarze obserwują wodę. Taka ryba nic nie widzi dopóki ktoś się nie poruszy. Nawet drobny ruch wzbudza jej czujność. Trawa wtedy pomaga. Służy za kamuflaż.
– Robaki, czy rosówki?
– Mam robaki – Berg sięgnął po chlebak, żeby sprawdzić, czy nic się nie zmieniło przez ostatni kwadrans – jak chcesz, to mogę ci trochę dać.
– Mhm
Gdzieś tam gdzie widać horyzont właśnie zaczął się nowy dzień. Tu w tych chaszczach pojawiły się tylko jaśniejsze strzępki mgły i podniosła uroczystość wschodu słońca nie zwróciła tu niczyjej uwagi. Jakiś niewidzialny ptak i tak już dawno rozpoczął poranną dyskusję z małżonką, a ludzie i tak nadal niczego nie złowili.
– Berg, masz coś? Słyszałeś?
– Ee tam. Nic nie ma.
Berg narzucił kurtkę na sweter z golfem. Chłód świtu liczył mu kości. Wędka podparta na kijku ani drgnęła.
– To chyba ostatni raz Eddy – Berg ponuro patrzył w mgłę po drugiej stronie rzeki
– Jaki ostatni raz? Że niby na rybach? Stary, jeszcze wiele rybek pociągniesz. Nie wierz w te bzdury.
– Trzeba myśleć realnie. Podjąłem decyzję, że wolę kilka miesięcy połowić rybki niż kilkanaście poleżeć w szpitalu skręcając się z bólu i strachu. No to właśnie mija te kilka miesięcy. To uczciwe, Eddy. Jestem gotowy, przyjacielu.
Edward splunął w trawę. Sięgnął po grudkę ziemi spod nóg. Brązowa, wilgotna kulka ziemi. Rozgniótł ją palcami. Wnętrze dłoni było brązowe, tłuste i śliskie. Jedynie zagłębienia w skórze pod stawami palców pozostały białe jak czyste strumienie w błotnistej powodzi. Kiedy zginał lekko palce strumienie ginęły. Zamykały się w cieple i wychylały znów, gdy otwierał dłoń.
Ile to lat jeździli razem na ryby? Pół wieku będzie. Kiedyś w rzekach to były ryby. Teraz to już nie to samo.
Samotne wędkowanie. To go czeka? Może wcale nie będzie wędkował jak już Berg…
– A może mógłbyś jeszcze spróbować, co? No wiesz, leczenia – mruknął prawie bezgłośnie Eddy.
Berg wyciągnął szyję by spojrzeć na przyjaciela zza traw. Uśmiechnął się. Z kim ten biedak będzie chodził na ryby? Jemu był naprawdę potrzebny. Nie to co w domu. Betty histeryzowała, kiedy nie zdecydował się na leczenie, ale do czego on jej może być potrzebny? Ona zawsze mówi, że żaden z niego pożytek. Nawet słoika z ogórkami już nie może otworzyć, bo palce ma powykręcane przez reumatyzm. Narzeka, że to przez te ryby. Że od wilgoci i chłodu. Że w jego wieku, to powinien już siedzieć w domu. Ale nie! – Betty powtarza tę samą sentencję słów. On woli zostawiać ją samą i iść z tym drugim starym piernikiem na ryby. Taa.. Po co ma zostawać? Ona i tak nie chce z nim rozmawiać. Nigdy się nie uśmiecha. Woli oglądać telewizję albo chodzić do kościoła dwa razy dziennie. Nie mają sobie nic do powiedzenia. Odkąd? Od.. od pół wieku.. Pewnie tak. Od pół wieku. Ona sobie, on sobie. Ona klepie pacierze, bo chce do nieba, a on modli się do Boga, żeby po śmierci pozwolił mu zniknąć. Żeby nie było nieba, bo ona tam na pewno będzie. Wymodliła to przez całe życie. Ma to już załatwione. Tam też nie da mu spokojnie łowić ryb, tylko będzie się czepiać, myszkować po chlebaku. Szukać śladów zdrady. W tym wieku… On ją zdradza tylko z rybami, ale chyba tak. To chyba zdrada. Ucieka do nich zawsze, gdy tylko się da. Ale chciałby, żeby nie było też piekła, bo nie chce cierpieć. Żeby Pan Bóg zrobił dla niego wyjątek i pozwolił umrzeć jego duszy. Nie tam, że reinkarnacja i inne takie. Nie. Umrzeć całkowicie. Czy Pan Bóg rozpatruje takie przypadki? Ma głowę do naszych spraw? A ma jakieś ważniejsze? No co, na ten przykład jest niby ważniejsze? Teraz, kiedy czas zakreślił już dla niego kółko i zbliża się z otwartym pyskiem do własnego ogona, wszystko jest spokojniejsze. Nie musi już planować, spełniać oczekiwań, robić wrażenia. Nie musi z nadzieją patrzeć w przyszłość. Robił to przez całe życie i zawsze to patrzenie z nadzieją było beznadziejne. To błogosławiony czas. Ile by go tam zostało.
– Widziałeś te kaczki, Eddy? One to mają życie.
– Mhm… – nie miał nastroju do rozmowy – kaczki jak kaczki.. Płyną gęsiego.
Wstał z trudem z krzesełka. Musiał rozprostować kości. Nogi mu skamieniały, a w krzyżu czuł odrętwienie godne nieboszczyka. Strzelanie w kolanach było tak głośne, że wystraszyło kaczki. Zmieniły kierunek i nerwowo rozglądały się za źródłem trzasku, który odbity echem wrócił do nich rykoszetem z drugiego brzegu.
– Eddy – Berg dawno nie czuł tak miłego drgania przepony – one myślały, że strzelasz ze śrutówki.
Edward odłożył wędkę na stojak i rozłożył ramiona szeroko na boki. Miał długie ręce. Był kiedyś pływakiem. Był nawet na olimpiadzie. W młodości miał potężne bary. Co z nich zostało? Hm. Nadal miał długie ręce. Był chudy i strasznie strzelały mu kości. Poza tym był w niezłej formie. To dzięki Audrey. Ona dbała o niego. Robiła surówki z marchwi, parzyła dziurawiec albo rumianek, zabierała na spacery i wyganiała na ryby. Idź Eddy. Pooddychasz świeżym powietrzem, poruszasz się i mam nadzieję przyniesiesz rybkę na kolację. No idź, idź, Berg byłby niepocieszony, gdybyś nie poszedł. Ja popracuję w ogrodzie. Hej, byłbyś zapomniał kanapek. Taa.. Jak Audrey żyła, to zawsze miał fantastyczne kanapki. Z zieloną sałatą i pomidorem i z piklami. Edward uwielbiał pikle. Audrey robiła takie z czosnkiem. Hm…Wyborne. Gdyby mogła pożyć jeszcze parę lat. Tak, żeby Pan Bóg jemu trochę odjął, a jej trochę dodał. Byliby dłużej razem. Byłoby lepiej. A tak. Jej już nie ma od kilku lat, a on jak na złość nieźle się czuje. Splunął w trawę.
Słońce wychyliło się znad drzew i pochłonęło łapczywie resztki mgły nad rzeką jak watę cukrową. Błogosławione chwile świtu minęły. Teraz zaczął się czas oczekiwania na pierwsze zakłócenia. Co to będzie tym razem? Dzieciaki z pobliskiej wioski przybiegną z piskiem się kąpać? A może z miasta przyjedzie samochód pełen piwa i steków i z wrzeszczącym na całe gardło radiem. Przyjadą jacyś policjanci albo hydraulicy. Rozsiądą się dookoła. Pootwierają puszki z piwem i będą głośno opowiadać niewybredne dowcipy.
Ale zostało jeszcze trochę czasu. Dużo. Mało. Tak około dwóch godzin. Może trzech. Tamci jeszcze śpią. My jeszcze żyjemy.