Parkowa alejka pachniała kwitnącymi lipami. Wczoraj tu było lepkie błoto w kolorze musztardy. A tu spieczona słońcem powierzchnia drogi nad jezioro pękała pod nogami starego człowieka. Drżała mu lewa łydka. Może to chroniczne niedobory i ogólne zużycie organizmu? Może niepotrzebnie takie długie życie? Przecież to drżenie to nie ze strachu.
Przed oczami Ludwika obrazek jak z Afryki. Bezlitosne słońce wysuszyło ostatni wodopój dla antylop. Ziemia spękana, języki antylop sztywnieją od pragnienia i leku przed śmiercią, a głodne lwy marzą o chłeptaniu świeżej krwi. Drży powietrze, brzęczą miliony bransoletek na owadzich nóżkach. Śmierć skrada się niespiesznie. Zagląda to w te, to w inne oczy.
– Tu można się przewrócić – chłopak w okularach i z rudymi włosami odezwał się tuż za plecami starego człowieka. Ludwik drgnął wyrwany nagle z afrykańskiego piekła. Kwiaty rodzimej lipy znów zapachniały.
Chłopak miał marchewkowe włosy splątane w grube i długie kołtuny. Sięgały prawie do połowy pleców. Był szeroko uśmiechnięty. Był barwny. Nosił różowe koraliki pod szyją, fioletowe dżinsowe spodnie z dziesiątkami dziur i żółty podkoszulek. Na podkoszulku kolorowy nadruk. Śpiewający czarnoskóry mężczyzna z takimi samymi jak u rudego, tylko czarnymi dredami, stubarwną czapeczką zrobioną na szydełku i mikrofonem przy ustach. Pod rysunkiem tańczył bardzo kolorowy napis. Każda litera w innym kolorze i czcionce. Ludwik próbował przeczytać. Psiakrew!- zaklął w duchu – Nawet w okularach za słabe te moje oczy.
Rudy podrapał się nieco niechlujnie po białym i piegowatym brzuchu podwijając koszulkę. Za moich czasów młodzieniec nie czochrałby się tak w publicznym miejscu – myślał Ludwik i pokiwał głową z dezaprobatą.
Ach, gdyby ten rudzielec mógł sobie wybrać własny wygląd, miałby czarną skórę i równie czarne kołtuny na głowie. Jak ten człowiek na podkoszulku. Muzyk miał zamknięte w natchnieniu oczy i szeroko otwarte usta pełne niemej muzyki. Niemej dla starca. Dla rudego chłopaka zapewne jego podkoszulek wciąż śpiewał.
Co za cudak! – pomyślał Ludwik. Rudy patrzył zmieszany przestępując z nogi na nogę i marszcząc śmiesznie nos. – Nie umiem oceniać młodych ludzi na pierwszy rzut oka. – Ludwik obserwował go w milczeniu – Ze starszymi to jakoś łatwiej. Można wykorzystać dobrze sprawdzone opinie poprzednich pokoleń. Taki parszywy dziad, obdarty i brudny, musi być okropny i zły. Elegancki dżentelmen zapewne jest kulturalny i ma uczciwe zamiary. Kobieta w za krótkiej sukience i ze zbyt mocnym makijażem – wiadomo, co za jedna. Starsza pani z pieskiem ubranym w kamizelkę zrobioną na drutach – poczciwina i zapewne trochę zdziwaczała. A z młodymi? Nigdy nie wiadomo. Co oznaczają wygolone głowy, a co kolczyki w nosie, jaka zakodowana wiadomość kryje się w zielonych włosach i tatuażu na kości ogonowej widocznej znad dziurawych spodni, a jaka w rudych kołtunach? Miłe panienki w słomianych kapelusikach już nie istnieją. Najwyraźniej wyginęły albo są już bardzo stare i wyginą niebawem. Chłopcy w garniturach się zdarzają, ale to najczęściej studenci idący na egzamin, więc ewolucja ograniczyła ich występowanie do sesji letniej i zimowej. Poza tym trampki na nogach i krzywo zawiązany krawat demaskują ich ignorancję. Albo tacy akwizytorzy sprzedający wycieraczki do samochodów na parkingu koło dużych sklepów. Ci to już w ogóle nie wyglądają jak ubrani, tylko jak przebrani za kogoś innego.
Rudzielec wciąż tam stał. Brzydki, chudy, piegowaty. Łobuz jakiś pewnie. I tak głupio się uśmiecha. Co on ma na zębach?! Jakieś metalowe rusztowanie! Boże! Rudy wyciągnął rękę. Czego chcesz czupiradło? – pomyślał Ludwik, ale na głos nic nie powiedział. Nie żeby się bał. Po prostu nie chciał być niemiły. Nagle pod suchą skorupą wyschniętej ziemi wciąż mazista musztarda rozdzieliła mu stopy. Jedna w tę, druga w tamtą stronę. Pantofle zanurkowały w przyczajonym podstępnie błocie, ramiona zawirowały, papierowa torebka z czereśniami uderzyła w czoło młodego człowieka. Na szczęście był blisko. Ratował starca przed upadkiem. Okulary Rudego zanurzone w mazi do połowy szkieł błysnęły resztkami czystego szkła. Wyprowadził Ludwika na aleję i posadził na ławce jak dziecko. Jakie to upokarzające dla żołnierza być tak złapanym, prowadzonym i sadzanym. Rudy wrócił po zgubione okulary.
Upokorzenie. Znowu upokorzenie. Kiedyś Ludwik nie pozwoliłby się upokorzyć. Ale teraz był stary. Starość jest z zasady upokarzająca.
Ludwik Zaleski – przedstawił się trzymając się za serce.
– Generał Ludwik Zaleski? Ten od 26 pułku piechoty AK? O kurcze! – Rudy brzydal aż się klepnął w uda.
To było prawdziwe zaskoczenie. Tego się Ludwik nie spodziewał. Tego, że ten brzydal wiedział, kim on był.
Dzieciak na hulajnodze przejechał obok z potwornym wrzaskiem, który sugerował, że goni go mięsożerny dinozaur z małymi przednimi łapkami. To była tylko zziajana babcia wołająca słabym głosem: „stój natychmiast Pawełku!”. I tak wiele razy i za każdym razem dzieciak krzyczał coraz głośniej, a babcia coraz ciszej i słabiej.
W przerwach między tymi krzykami trwała rozmowa na ławeczce, mimo, że zbliżał się wieczór i zaczęły dokuczać komary.
– Co pan tu robi, panie generale? – chłopak odezwał się, gdy hałas oddalił się chwilowo. Bardzo chciał zacząć tę rozmowę, tylko nie wiedział jak.
– Przychodzę tu czekać na ducha – mruknął Ludwik trochę udobruchany.
– Ducha?
– Elizy. Mojej żony. Chcę, żeby przyszła i porozmawiała ze mną. Przychodziliśmy tu razem przez całe lata. Ona okropnie marudziła, kiedy komary dokuczały jak dziś i bała się łabędzi, ale i tak to były piękne chwile. Najczęściej siadaliśmy nad samym jeziorem a teraz tam jest tyle błota…
Chłopak obracał w dłoni brudne okulary. Poddał się bezradnie i wsunął je do kieszeni spodni. Wycieranie ich nie miało sensu. Wymagały solidnej kąpieli.
– Czy możesz już sobie iść, młody człowieku? Przeszkadzasz jej. Jak będziesz się tu kręcił, to na pewno nie przyjdzie. – Ludwik ledwie skończył zdanie a już go żałował.
Chłopak posmutniał, posiedział jeszcze chwilę, popatrzył na przeciwny brzeg jeziora, gdzie pracownicy parku, wystrojeni w pomarańczowe ubranka, kosili trawnik i grabili trawę na równe kupki wzdłuż alejki. Po chwili milczenia Rudy powiedział „do widzenia”, wstał wzdychając ciężko i odszedł. – Chyba powinienem był mu podziękować. – Ludwika ukłuło coś w boku, albo w sumieniu, sam nie bardzo wiedział. Głupio jakoś wyszło. Patrzył jak chłopak odchodził i chciał go zawołać. Przeprosić. – Cymbał ze mnie. – Oczy napełniły mu się łzami. – Cymbał i do tego ckliwy i żałosny. Byle co i płaczę!
– Elizo… Jesteś tu? Przyniosłem ci… – ustawił woreczek z czereśniami na ławce. – Co ja stary znowu robię? Co to Eliza to jakieś łapczywe zwierzę, żeby zwabiać ją na czereśnie? Tylko uważaj na pestki. Zawsze jadłaś tak szybko. Odgłosy kosiarki przeganiały duchy zmarłych i skupienie u żywych. Może powinienem coś do niej mówić… Jakieś wezwania… zaklęcia. – Spojrzał w dal. Do stu diabłów! Znowu ten Rudy!
Rudzielec z kołtunami na głowie wracał. Szedł aleją między starymi klonami posuwając się do przodu ostrożnie. Patrzył na swoje dłonie i otwierał przy tym usta, jakby to pomagało mu utrzymywać równowagę. Niósł dwie porcje lodów w waflowych rożkach. Sprzedają je przy wejściu do parku. Takie z maszyny. Waniliowe.
– To dla pana generale – powiedział podając Ludwikowi jeden rożek. Drugi już był napoczęty. Lizał go po drodze.
Ludwik wziął rożek z lodami.
– Dziękuję, chyba byłem nieuprzejmy. Wybacz, chłopcze, staremu zgredowi?
– Opowie mi pan o tym duchu żony?
– Co tu opowiadać? Zająłeś właśnie jej miejsce młody człowieku i teraz już z pewnością nie przyjdzie – wcale nie chciał, ale znowu był dla niego nieuprzejmy. Stary człowiek potrafi być zupełnie niechcący tak nieuprzejmy, że aż go to samego zaskakuje. Słońce nie paliło już tak bezlitośnie. Zbliżał się wieczór. Gołębie podchodziły coraz bliżej. To była ławka ich karmicieli. – My z Elizą zawsze przynosiliśmy dla nich resztki chleba. Żeby nie wyrzucać. To grzech wyrzucać chleb.- powiedział Ludwik wskazując wzrokiem na ptaki. Grrruchu, grrruchu. I przekrzywiały łebki zaglądając im w oczy.
– Zapomniałem o was gołąbeczki. Całkiem zapomniałem o bożym świecie. Cóż za starczy egoizm.
Lody pachniały jakimś odległym wspomnieniem. Jakaś ławka w parku, czyjaś obecność tuż obok.
Rudy wciąż tam siedział. Czekał. Ludwikowi głupio był na niego patrzeć. Rudy mógł się gniewać za nieuprzejme zachowanie. Zerknął na niego ukradkiem. Dawno skończył jeść swojego loda. Aż do samego końca rożka. Wyjmował akurat czereśnię z torebki przyniesionej przez Ludwika.
– Mogę? – zapytał gdy czereśnię miał już w ustach.
Eliza zginęła w wypadku. Mogła jeszcze żyć. Była… Była zdrowa.
Rudy patrzył na jezioro i mrużył oczy. Trudno powiedzieć czy słabo widział bez okularów, czy oślepiało go wieczorne, nisko wiszące słońce.
– Była dla mnie dobra. Jak nikt na świecie. Przez pięćdziesiąt lat. Pół wieku. Przez pół wieku kochałem jedną kobietę.
Rudy milczał. Pogłaskał grubego psa z soplami śliny wiszącymi u pyska, który przyczłapał prosto do niego i położył mu łeb na kolanie robiąc wielką mokrą plamę na spodniach. Na Ludwika nawet nie spojrzał.
– Wracaj! Fąfel! No, już, już, ruszaj się! – zawołał go biegnący mężczyzna w żółtych butach sportowych i pies powlókł się ciężko dalej zostawiając na alejce parkowej trop ze spienionej śliny. Wyraźnie nie nadążał za swoim panem.
– Jestem Staszek – Rudy powiedział do drugiego brzegu jeziora. Ludwik usłyszał jakby przypadkiem. – I nie mam szans na takie życie jak pańskie.
– Masz szansę na własne.
– E, tam. Własne to już mam.
– Eliza zginęła pod kołami samochodu. Prowadziła podobno jakaś pijana kobieta! Szalona wariatka! Na takich wysokich obcasach, że nie wiem jak ona chodziła. Widziałem ją w sądzie. I Pusię też zabiła. Naszą suczkę. Taką maleńką. Zostałem całkiem sam.
Ludwik wciągnął mocno powietrze w płuca. Nie chciał już przeżywać przy tym chłopaku kolejnego upokorzenia. Już żadnego płaczu. Koniec z tym!
– W lodach Eliza najbardziej lubiła waflowe rożki nasiąknięte topniejącą masą. Podgryzała wafelek, mimo, że jeszcze był pełen. O, tak.
– Zaraz te lody wylądują panu na kolanach i znowu ja dostanę po głowie.
– Zawsze tak jem lody, młody człowieku. Jestem za stary, żeby zmieniać obyczaje. Nauczyłem się pięćdziesiąt lat temu od Elizy.
– Czy kiedyś do pana przyszła? Znaczy jej duch.
– Jeszcze nie, ale przyjdzie. Na pewno. – Ludwik czuł przygniatający ciężar na piersi.
– Mam tu coś, co może ją przywołać. – chłopak zaczął grzebać po kieszeniach. – Na wyspach Polinezji, panie generale, to ziele służy do przywoływania duchów zmarłych.
– Duchów zmarłych… – powtórzył bezmyślnie– Trzeba je zaparzyć i wypić? Czy rozlać na grobie? – zakpił Ludwik.
– Nie! – Rudy śmiał się – Pali się je. Jak papierosy.
Zaczął skręcać papierosa z ziół i małej bibułki. Polizał krawędź bibułki końcem języka i skleił. Stary człowiek jadł lody. Patrzył na dłonie Rudego. Sprawne i szybkie. Ani jeden listek nie wypadł. Nie robił tego po raz pierwszy. Gotowe. Staszek zapalił skręta mrużąc oczy. Wciągnął dym w płuca i podał generałowi.
– Niech pan otworzy umysł. No, proszę. Odważnie. Mocno w płuca. Cudeńko nie towar.
Ludwik wziął papierosa do ręki. Nieporadnie. Jak ktoś kto nigdy nie palił. Z przejęciem. Z nabożnym lekiem. Przeżegnał się i pociągnął. Zakrył usta i nos dłonią, żeby powstrzymać kaszel. I jeszcze raz. Mocno.
– Dobra, dobra! Wystarczy! Jeszcze pan mi tu odleci i znowu dostanę po głowie – Rudy odebrał mu skręta i sam pociągnął. Rozsiadł się na ławce. Rozprostował długie i chude nogi i podniósł wzrok w niebo.
– No to idź już sobie chłopcze. – Ludwik miał wrażenie, że mówi bardzo powoli ale wciąż równie nieuprzejmie– Jeżeli Eliza ma przyjść, to muszę być sam. Rozumiesz chyba, prawda?
Rudy, znów niedoceniony za swe zasługi, zniechęcony wstał leniwie i bardzo wolnym, ale za to prawie tanecznym krokiem ruszył przed siebie.
– Ładna mi wdzięczność – mruczał uśmiechając się do klonów i kasztanowców. – Pół skręta spalił a „dziękuję” to nie łaska. Miej tu człowieku dobre serce. Towar kosztuje, generale – mówił już tylko do siebie uśmiechając się do dębowego pnia i brzozowej kory. Drzewa go słyszały, Ludwik już nie. Był z Elizą. Ona, w niestosownym płaszczyku jak na tak upalny dzień, nie miała ochoty na czereśnie, ale trzymała Ludwika za rękę. Nic nie mówiła, tylko nuciła bez słów ich ulubioną melodię. Starą jak oni oboje. Przedwojenną jak oni.